Okiem Obiektywu
BLOG

Blog dla ludzi aktywnych i ciekawych świata

Zobacz świat Okiem Obiektywu

Odkrywamy historię miejsc i ludzi. Znajdziesz tu bogactwo motywujących opowieści i użytecznych porad. Pozwól się zainspirować

Zobacz
Z DRONA

Z góry widać więcej.

Zobacz świat z wysokiego pułapu.

Zobacz dziesiątki inspirujących miejsc i historii. Pozwól się zainspirować

Zobacz
ZA KULISAMI

Backstage

Spójrz! Jestem tuż za sceną

Wszystko pilnie obserwuje Okiem Obiektywu i wszystkim tym dzielę się z Wami

Zobacz

Zobacz Mapę Okiem Obiektywu

Ostatnio na Blogu

23 cze 2025

Fiat 125p dookoła świata - 480 dni i motoryzacja PRL w podróży

Tekst powstał na podstawie wystąpienia Asi i Pawła - twórców projektu „Dookoło Fiata” - wygłoszonego podczas III Festiwalu Opowieści Podróżniczych „Podróżýj” w Mosinie (czerwiec 2025).

Z Gorzowa do Singapuru… i dalej

Gdy w marcu 2018 roku Asia i Paweł zaparkowali kremowego Fiata 125p pod miejskim ratuszem w Gorzowie Wielkopolskim, plan był klarowny: 70 dni, 47 tysięcy kilometrów, trzy kontynenty. Zakończyć mieli gdzieś w okolicach Singapuru - symbolicznego „półmetka” globu - odhaczyć marzenie i wrócić do pracy. Siedemdziesiąt dni zamieniło się jednak w 480; samochód zdążył dwa razy zmienić półkulę, a ich pierwotna kalkulacja kosztów - podobnie jak portugalskie tymczasowe tablice rejestracyjne - dawno straciła ważność.

Zbliżenie na duet prelegentów z mikrofonami podczas omówienia trasy

Powodem tej transformacji była mieszanka uporu, fascynacji klasyczną motoryzacją z PRL-u i bardzo konkretnego pytania: jeśli nie teraz, to kiedy? Paweł od dziecka kolekcjonował modele FSO, Asia dokumentowała każde rodzinne wakacje aparatem analogowym. Decyzja o wspólnym projekcie - wówczas roboczo nazwanym „DookołoFiata.pl” - była więc naturalnym połączeniem dwóch życiowych żyłek: zamiłowania do podróży i sentymentu do klasycznej polskiej motoryzacji.

Dlaczego akurat Fiat 125p?

Wybór samochodu stał się manifestem. Gdy w zeszłym roku na blogu opisywałem swoją przygodę z Polonezem Truckiem na Korfu, pokazywałem, jak pojazdy z Żerania wciąż pływają po świecie, budząc ciekawość i nostalgię. Fiat 125p - techniczny poprzednik Poloneza - jest dla Asi i Pawła czymś więcej niż zabytkiem. To czytelny szyld „Made in PRL, który otwiera rozmowy na irańskich stacjach benzynowych, pod nepalskimi warsztatami i w amerykańskich dinersach.

Choć para przestudiowała katalogi Land Cruisera, Volkswagena T3 czy Lancii Fulvia, wygrał 75-konny, gaźnikowy sedan z 1979 r. Przemówiła prostota: brak elektroniki pozwalał na naprawy „pod drzewem”, globalna dostępność włoskich części ułatwiała logistykę, a polski rodowód wpisywał wyprawę w ciąg naszych narodowych emigracji czterech kółek.

Budżet i logistyka: praca w Norwegii, stalowy kontener w Klang

Przed wyjazdem Asia zdobyła licencję przewodnika, Paweł przeszedł kurs TIG-a. Dwa miesiące sezonowej roboty w norweskim hotelu przyniosły im środki na pierwszy odcinek: Polskę, Bałkany, Turcję i Iran. Dalej rachunek wyglądał następująco:

  • 480 dni w drodze - średnio 600 zł budżetu miesięcznie na paliwo, serwis i wizy (rekordowo tanio było w Iranie - ok. 0,33 zł/l).

  • Dwie wysyłki kontenerowe: Port Klang (Malezja) → Vancouver i później Halifax → Porto. Współdzielony 40-stopowy box z dwoma motocyklami Kanadyjczyków zjadł łącznie 12 000 zł.

  • 64 noce w samochodzie, 118 w tanim guesthousie, 200 u gospodarzy z Couch- i WarmShowers; reszta - parkingi hotelowe w Pakistanie, parking Walmartu w Utah, przyklasztorne gościńce w Laosie.

Wschód: uprzedzenia, które runęły

Iran okazał się fotograficznym rajem i podróżniczym paradoksem. Przy każdym paczkomacie widać mural z trupią czaszką Statuy Wolności - ale w drzwi samochodu puka starsza nauczycielka i upiera się, by Asia przyjęła od niej paczkę szafranowych ciastek. W konserwatywnym Jazdzie Polka spodziewała się upomnienia za źle upięty szal; dostała zaproszenie na wesele i lekcję kaligrafii.

Dyskusja Q&A; Asia i Paweł odpowiadają na pytania uczestników

Beludżystan - pakistańska prowincja w nagłówkach gazet obsadzona jako „czerwona strefa” - przywitał konwojem policyjnym. Od granicy w Taftan do Lahauru Fiat jechał pod eskortą, zmienianą co kilkanaście kilometrów. Było to męczące i czasochłonne, ale też odsłoniło prawdziwe oblicze pakistańskiej gościnności: herbata z kardamonem na każdym checkpoint-cie, wręczany w prezencie kanister paliwa, wspólne zdjęcia z karabinami w tle.

W Indiach chaos ruchu drogowego doprowadził do pierwszej poważniejszej stłuczki: zakurzony kamień podniesiony przez pustynną burzę urwał zbieżność przedniej osi. Trzygodzinna naprawa na poboczu - przy udziale ciekawskich rikszarzy - wystarczyłaby w Europie na wymianę głowicy, a tu skończyła się skrobaniem piasku ze smaru i owijaniem manszety folią spożywczą.

Spotkanie z Polonezem na drugim końcu świata

W Tajlandii czekała prawdziwa gratka: Polonez MR’83 w oryginalnym eksporcie tajskim, odkryty przypadkiem za hangarem z częściami do tuk-tuków. Właściciel - starszy kierowca rajdowy - przechowywał auto od lat 90. Polonijny znak na mapie Azji uruchomił lawinę wspomnień z mojego Korfu i pokazał, jak szeroko sięgała sieć FSO.

Pacyfik: kontener, który pachniał tropikiem

Załadowanie Fiata w portowym upale Klangu (34 °C i wilgotność powyżej 90 %) przypominało saunę. Zgodnie z regulaminem nie wolno było wwieźć żywności, nasion ani płynów - Asia upchnęła więc w zrobionym na zamówienie aluminiowym kufrze tylko statyw, dwie rolki slajdów i pudełko herbaty z Laosu, licząc, że oficer celny nie będzie wąchał każdego pojemnika.

W Vancouver celnicy podeszli łagodniej niż w Australii (tam potrafią sprawdzać chłodnicę pod kątem martwych owadów), ale i tak kazali odkurzyć wnęki drzwi z azjatyckiego piachu.

Amerykański sen na czterech cylindrach

Pacific Coast Highway (California Highway 1) pachniała wiosną sekwojami. Fiat zdążył wymienić olej w Eugene, zaświecić lampką ładowania pod Santa Cruz i obwieścić awarię głowicy tuż przed wjazdem na Lombard Street w San Francisco. Pomógł polski mechanik z Mission District; nową głowicę przysłał kolega z Nowego Jorku w bagażu podręcznym córki. W historii „Dookoło Fiata” takich łańcuszków pomocy będzie jeszcze kilka.

Prelegenci słuchają komentarzy z sali podczas festiwalu

Na południowym zachodzie czekały czerwone iglice Monument Valley. Po zimowym zmierzchu park był pusty - kawałek błotnistej drogi Utah 261 zdawał się teleporterem do pejzaży z westernów Johna Forda. „Monumentalne” - to określenie padło w wystąpieniu kilkanaście razy i trudno o lepsze.

Powrót do Europy: Porto, Lizbona, Gorzów

Ostatni kontener rozładowali w portońskim słońcu. Tam czekał szok kulturowy odwrotny: regularne autostrady, brak klaksonów i… koszt parkingu wyższy niż miesięczny budżet z Iranu. Fiat przemknął Atlanticą do Santiago de Compostela, przez Picos de Europa, aż do Berlina i wreszcie - po 480 dniach - znów stanął na Starym Rynku w Gorzowie.

Morale, koszty i lekcje

  • Finanse - średni wydatek 600 zł miesięcznie pokazuje, że mit horrendalnych kosztów dalekich podróży rozpada się, gdy zrezygnujemy z hoteli i polecimy za pracą sezonową do Norwegii zamiast do call-center.

  • Stereotypy - Iran okazał się najbezpieczniejszym odcinkiem Azji; Pakistan - najdłuższym administracyjnym slalomem; Indie - największym kulturowym roller-coasterem; USA - krainą zarówno szerokich autostrad, jak i rozległego bezdomnego „tent city” w Los Angeles.

  • Technika - gaźnik, zapasowy komplet dysz i własny walizkowy zestaw kluczy okazały się bezcenne. Serwis w Indiach miał gorsze narzędzia niż Paweł w bagażniku.

  • Społeczność - od couchsurferów w Lahore po Polonię w Chicago: bilet do globalnej sieci życzliwości wystawia czasem… biało-czerwona miękka tablica rejestracyjna.

Polonez Truck, Fiat 125p i ciąg dalszy historii PRL-u

W moim zeszłorocznym tekście o Polonezie Trucku na Korfu pisałem, że samochody z Żerania zyskały „drugie życie w ciaśniejszych zakątkach mapy”. Historia Asi i Pawła pokazuje, że to życie trwa - i kwitnie - także na trasach transkontynentalnych. Spotkany w Tajlandii Polonez MR’83, rozbite resztki 125p na złomie w Goa, polskie kluby klasyków od Vancouver po Chicago: motoryzacja PRL jest dziś językiem uniwersalnym.

Slajd z Fiatem 125p na placu w Iranie oglądany przez publiczność

Kto wie, czy właśnie to - bardziej niż paszport pełen pieczątek - nie jest największą wartością takich podróży. W czasach, gdy samochód bywa postrzegany wyłącznie jako narzędzie transportu, 40-letni Fiat potrafi o sobie opowiedzieć i wciągnąć w dialog ludzi, którzy w normalnych warunkach nigdy by ze sobą nie rozmawiali.

Echa Mosiny

Trzeci tekst z tegorocznego Festiwalu „Podróżýj” domyka dyskretną trylogię:

  1. Adam Bielecki przypomniał, że styl „na lekko” w górach ma wymiar etyczny.

  2. Marcin Szwarc przekonywał, że najpiękniejszy hotel świata mieści się pod gwiazdami, a nocleg wymaga przede wszystkim pokory.

  3. Asia i Paweł udowadniają, że zamiast marzyć latami o wyprawie dookoła świata, lepiej zapalić silnik Fiata 125p i pojechać - nawet jeśli po drodze trzeba wymienić głowicę w San Francisco.

Jeśli fascynuje Cię wątek polskich klasyków w egzotycznym terenie, zajrzyj także do mojego wcześniejszego reportażu z Korfu: Polonez Truck - zapomniany relikt PRL”. To opowieść o kolejnej maszynie z Żerania, która dawno temu przestała pytać o granice.

Na finał

480 dni między Gorzowem a Pacific Coast Highway to nie była wyprawa „backpackerska”, „vanlife” ani „overlanding” w Instagramowym wydaniu. To była poprawka do podróżniczego równania, w którym marzenie mnoży się przez metodę prób i błędów, a dzieli przez strach przed nieznanym.

Fiat 125p wrócił odmalowany kurzem pięciu stref klimatycznych, a Asia i Paweł powtarzają, że zrobią to ponownie - tylko wolniej. Silnik nadal klekocze na wolnych obrotach, smar w półosi wciąż pamięta irańskie drogi, a świat jest równie wielki jak zawsze.

Resztę dopiszą następnym razem. Jak znam życie - kluczem 13.

18 cze 2025

Noc w lesie bez śladu – poradnik Marcina Szwarca | bushcraft & Leave No Trace

Tekst powstał na podstawie wystąpienia podczas III Festiwalu Opowieści Podróżniczych „Podróżýj” w Mosinie (czerwiec 2025)

Noc w lesie – jak spać w najpiękniejszym hotelu świata?

Czy można na nowo zbudować głęboką relację z przyrodą w czasach, gdy króluje kultura ekspresowego zwiedzania i „all-inclusive”? Marcin Szwarc przekonuje, że tak – pod warunkiem, że zamienimy zestaw sprytnych trików na jedno fundamentalne pytanie: dlaczego w ogóle chcemy wyjść w teren. W jego ujęciu problem noclegu pod chmurką nie polega na tym, jak rozpiąć hamak, lecz po co to robimy. Dopiero gdy uświadomimy sobie intencję, technika staje się sprawą drugorzędną.

Marcin Szwarc z mikrofonem opowiada podczas Festiwalu Opowieści Podróżniczych.

U podstaw tej filozofii leży akceptacja przyrody w pełnym spektrum: mróz, komary czy porywisty wiatr nie są wrogami, lecz integralną częścią doświadczenia. „Broda nie urosłaby mi nigdy, gdybym nie zaakceptował zimy” – żartuje Szwarc, stawiając własny zarost obok skrzypiącego śniegu jako dowód, że ciało może współpracować z klimatem, jeśli tylko damy mu szansę.

Prelegent widzi trzy możliwe relacje człowieka z terenem:

  • Survival – walka o przetrwanie „za wszelką cenę”.

  • Klasyczny bushcraft – planowe korzystanie z zasobów lasu: rąbanie, rzeźbienie, polowanie.

  • Puszczaństwo – pełne przygotowanie sprzętowe przy maksymalnym szacunku dla środowiska: wszystko, czego potrzebujemy, niesiemy w plecaku, a w terenie nie zostawiamy śladu.

Najbliższa sercu Szwarca jest właśnie trzecia droga. „Las jest gospodarzem, my tylko gośćmi” – podkreśla, odwołując się do nordyckiej idei friluftsliv, która łączy swobodę wędrowania z kulturą odpowiedzialności.

W Polsce prawne realia są surowsze niż w Skandynawii, ale od 2021 roku program Zanocuj w lesie wyznacza strefy, gdzie każdy może legalnie rozpiąć hamak albo postawić namiot na dwie noce bez formalności. Wystarczy spojrzeć w aplikację mBDL czy na stronę czaswlas.pl, by sprawdzić, czy wciąż znajdujemy się w dozwolonym obszarze.

Ekologia zaczyna się w plecaku

Szwarc nie wierzy w idealny „starter pack”. W górach i zimą stawia na namiot, lecz niżej wybiera hamak – lekki, niewydeptujący gleby, pozwalający chłonąć nocne odgłosy lasu. Najpoważniejszą inwestycją pozostaje śpiwór: to on, a nie najnowsza kuchenka, decyduje o komforcie snu przy temperaturach bliskich zera.

Marcin Szwarc z mikrofonem na tle roll-upu z napisem „Festiwal Opowieści Podróżniczych”.

Jednak sprzęt to tylko połowa równania; druga to „miękkie kompetencje”. Prelegent zachęca do używania aplikacji takich jak iNaturalist czy Merlin, które rozpoznają rośliny i ptaki z fotografii, przekształcając każdy biwak w małe laboratorium przyrodnicze. Mimo to zawsze podkreśla: technologia zawodzi, baterie się wyczerpują, a klasyczna mapa papierowa i umiejętność czytania terenu pozostają podstawą.

Leave No Trace – kultura osobista w lesie

Sercem wystąpienia było siedem zasad Leave No Trace, potraktowanych nie jak kodeks kar, lecz jak elementarza dobrych manier pod chmurką:

  1. Planuj i przygotuj się – dobry plan minimalizuje pokusę „partyzantki” i działań na oślep.

  2. Pozostań na szlaku lub wybieraj miejsce obozu rozumnie – szanuj strefy ochronne.

  3. Zabierz śmieci – jeśli coś przyniosłeś, wynieś to samo lub lżejsze.

  4. Pozostaw teren takim, jakim go zastałeś – także w skali mikro.

  5. Minimalizuj ognisko – używaj lampki LED; jeśli musisz palić, korzystaj ze starego paleniska.

  6. Szanuj dzikie zwierzęta – nie ingeruj w ich naturalne rytuały.

  7. Bądź uprzejmy dla innych – cisza to też zasób przyrody.

Ogień budzi szczególnie silne emocje: romantyczny symbol obozowania ustępuje dziś miejsca małej lampce z powerbankiem. Jeśli płomienie są niezbędne, ważne jest korzystanie z istniejących palenisk oraz palenie wyłącznie martwego, leżącego drewna.

Lekcja z Arktyki

Najbardziej sugestywnym przykładem konsekwencji pozostawania „gościem przyrody” była opowieść o nieudanym ataku na Newtontoppen, najwyższy szczyt Spitsbergenu. Po dwóch tygodniach marszu ekspedycję zatrzymał huraganowy wiatr i minus trzydzieści pięć stopni. Zamiast forsować trasę, zespół zaakceptował warunki, spędzając kolejne dni w zawietrznej niszy skalnej i maszerując tylko wtedy, gdy pogoda na to pozwalała. „Zobaczyłem Arktykę dopiero wtedy, gdy przestałem chcieć ją zdobyć” – podsumowuje Szwarc. Ta sama zasada działa w lesie: jeśli wieje, szukamy polany po zawietrznej, a gdy brzęczą komary, wspinamy się na pagórek, gdzie zdmuchnie je lekki przewiew.

Duchowość bez wielkich słów

Szwarc unika deklaracji religijnych, ale każdą noc w hamaku nazywa „małą liturgią”. Przywołuje przykład znajomego z Kazachstanu, który nad Wartą westchnął: „Czego więcej można chcieć? Wszystko jest nasze”. Kiedy przyjmiemy tę perspektywę, leśny koncert jeleni o świcie przestaje być „hałasem natury”, a staje się przywilejem widza w najdroższej loży.

Marcin Szwarc trzyma mikrofon, widok frontalny w trakcie wystąpienia.

Czego naprawdę potrzebujemy?

  • Ciekawość, by zauważać szczegóły zamiast liczyć kilometry.

  • Pokora, bo to przyroda ustala reguły.

  • Gotowość, by nie zostawić śladu, bo najpiękniejszy hotel świata stoi na dziko i nie serwuje pościeli.

Kto wciąż tęskni za opowieściami rozgrywającymi się o kilka tysięcy metrów wyżej, znajdzie dopełnienie tematu w tekście dotyczącym Adama Bieleckiego — o etyce wspinaczki i alarmie klimatycznym w Himalajach — opublikowanym po jego wystąpieniu na tym samym festiwalu.

W ostatecznym rozrachunku pytanie brzmi więc nie „jak” ani „gdzie”, lecz „po co”. Gdy odpowiemy na nie szczerze, droga do leśnego hotelu ukaże się sama – tuż za rogatkami miasta, w kilkunastu krokach od naszej wygodnej codzienności.

Adam Bielecki w Himalajach – styl „na lekko”, etyka wspinaczki i alarm klimatyczny

Tekst powstał na podstawie wystąpienia himalaisty podczas III Festiwalu Opowieści Podróżniczych „Podróżýj” w Mosinie (czerwiec 2025) oraz szerokiej kwerendy źródłowej, w tym mojego wywiadu z września 2024 r. - Dramatyczne zmiany w górach – Adam Bielecki o klimacie, śmieciach i etyce

Tam, gdzie kończy się tlen – wielowymiarowy portret Adama Bieleckiego


Adam Bielecki w żółtej koszulce Black Yak, z mikrofonem na scenie festiwalu, uchwycony w półuśmiechu przy jasnym ekranie

Adam Bielecki od blisko dwóch dekad przesuwa granice polskiego – a w wielu aspektach także światowego – himalazimu. Już jako siedemnastolatek samotnie stanął na Chan Tengri, w 2011 r. bez tlenu zdobył Makalu, a w marcu 2012 r. wraz z Januszem Gołąbem dokonał pierwszego zimowego wejścia na Gaszerbrum I; pięć miesięcy później – również bez tlenu – zameldował się na szczycie K2. Lista sukcesów jest długa, ale sam Bielecki podkreśla, że prawdziwa wartość wspinaczki kryje się w decyzjach podejmowanych pomiędzy szczytami: „W górach uczysz się pokory szybciej niż w jakiejkolwiek innej szkole; tam błąd jest wykładowcą o natychmiastowej skuteczności

Pokora i styl fair means

Himalaista powtarza, że pierwszą lekcją była konieczność odwrotu z powodu obrzęku płuc; odtąd każdą ekspedycję poprzedza „mentalnym treningiem przegranej”. W praktyce wygląda to tak: już w bazie wizualizuje scenariusz, w którym traci depozyt sprzętu, miesiące przygotowań i potencjalną premię sponsorską – wszystko po to, by na wysokości, gdzie saturacja tlenu spada o połowę, móc bez wahania odwrócić się plecami do własnej ambicji.

To właśnie pokora popycha go ku stylowi fair means: minimum sprzętu, mały zespół, zero dodatkowego tlenu, pełna autonomia. „Styl alpejski polega na tym, że wszystko, co potrzebujemy, zakładamy na plecy. Idziemy, wspinamy się, śpimy, schodzimy i wracamy do domu” - tłumaczył w Mosinie. Te słowa nabierają wagi, gdy przytoczy się szczegół: w jego krakowskim mieszkaniu stoi namiot hipoksyjny; trzy godziny dziennie pedałuje tam na rowerku w powietrzu z 12 % tlenu, by skrócić aklimatyzację w górach.

Komercjalizacja a etyka

Skrajnie odmienny obraz rysuje się na popularnych ośmiotysięcznikach. W 2022 r. Pakistan wydał 207 pozwoleń na K2; jednego dnia na grani poruszało się równocześnie ok. 150 osób. Dla Bieleckiego to symbol erozji etosu: „K2 w lipcu przypomina metro w Seulu w godzinach szczytu” – mówi z goryczą. Jego własne doświadczenie potwierdza chaos: podczas wejścia na tę górę utknął w korku tlenowych „turystów”, którzy – jak przyznaje – „czekali na swoją kolej jak w supermarkecie”.

Szeroki kadr: Adam Bielecki stoi przed ekranem z trzema zdjęciami wspinaczek; na pierwszym planie tłum widzów w kinowej sali festiwalu

Kluczowy element tego problemu to uzależnienie sukcesu od butli z tlenem. Wąskie gardła – Bottleneck na K2 czy Kuluar Francuski na Annapurnie – zamieniają się w kolejki, w których słabszy klient spada zwykle na barki lokalsów. „Na K2 pyta się nas Where is your Sherpa? – dla ludzi pracujących tam od lat widok białego wspinacza bez szerpy to abstrakcja”.

Etyczne konsekwencje komercji najdobitniej pokazuje akcja ratunkowa na Nanga Parbat (2018): Bielecki i Denis Urubko przerwali własną wyprawę, by nocą wspiąć się 1200 m w pionie i sprowadzić Élisabeth Revol. Zdarzenie uwiecznione w setkach kamer stało się dla niego definicją priorytetu: „Sponsor liczy lajki, ale wartość wspinaczki mierzy się decyzjami, gdy nikt nie patrzy”.

Himalaje w dobie kryzysu klimatycznego

Zmiany klimatyczne sprawiają, że dawne drogi wspinaczkowe dosłownie topnieją. Naukowcy szacują, że jęzor lodowca Khumbu cofa się dziś w tempie 7–15 m rocznie; od połowy XIX w. skurczył się łącznie o niemal 500 m. Po stronie nepalskiej katastrofa przybrała formę gwałtownego rozrostu jezior morenowych, które w ciągu kilku godzin mogą spustoszyć całe doliny. Bielecki ilustruje to slajdem: jeszcze w 2010 r. twardy lód wyścielał kuluar Lodowego Szerpa; dziś zwisa nad nim płachta kruchego granitu. „Musimy rysować mapy ścian od nowa – seraki odrywają się w miejscach, gdzie kiedyś stały jak skała”.

W odpowiedzi powołał z glacjologami UW projekt Glaciers Watch. W ramach najbliższej wyprawy – trzyosobowego ataku na dziewiczy wschodni filar Kabru North (7363 m) – zamierza zamontować automatyczną stację meteo powyżej 6000 m, zasilaną panelami słonecznymi. „Jeśli chcemy rozmawiać o topnieniu lodowców, potrzebujemy danych in situ, a nie samych wykresów z orbity” – argumentuje.

Eksploracja, nowe drogi i przyszłość

Zamiast powiększać kolekcję czternastu ośmiotysięczników Bielecki wybiera dziewicze ściany. W 2024 r. w pakistańskiej dolinie Shimshal wraz z czterema partnerami wszedł na sześć dziewiczych szczytów; na Gunder Sar stanęli jako pierwsi ludzie w historii, a w oddali migotało K2 z 165-osobową procesją. „Wolę się wspinać po trudnym, gdzie moje życie zależy ode mnie, nie od butli i poręczówek” - deklaruje.

Profilowe ujęcie Adama Bieleckiego gestykulującego lewą ręką, mikrofon na policzku, czarne tło sceny

Podobnie brzmiała motywacja do wspinaczki na kaszalku Mandługiego: dwie godziny wspinaczki w kruchym przewieszeniu, po którym stanęli na wierzchołku jedynego polskiego wariantu na ośmiotysięczniku od ćwierć wieku.

Najbliższa przyszłość? Po Kabru North czeka planowana na zima–wiosna 2026 r. ekspedycja badawczo-sportowa w okolice południowej ściany Annapurny. Tam śmiertelność sięga dziś ~38 % - głównie za sprawą seraków, które odpadają bez ostrzeżenia. Zdaniem Bieleckiego klucz do obniżenia ryzyka to „gwałtowne ograniczenie ruchu turystycznego i przejście na styl lekki – im mniej żelastwa, tym mniej ekspozycji na zagrożenia obiektywne”.

Podsumowanie: lekcja odpowiedzialności dla tych, którzy zostają na dole

Opowieść Bieleckiego daleka jest od heroicznej fanfary. To raczej studium drogi, na której każdy krok waży się między ambicją a odpowiedzialnością, między sukcesem a ratunkiem, między śladem buta a śladem węglowym. Góra jest tu lustrem: jeśli w dolinie nie potrafisz segregować śmieci, zostawisz je także na Everescie. Jeśli w życiu codziennym nie przyjmujesz porażki, w strefie śmierci też jej nie przyjmiesz – a tam konsekwencje liczy się w oddechach.

Dlatego pytania, które himalaista zadawał w Mosinie, pozostają uniwersalne: Gdzie leży Twoja granica? Czy umiesz zawrócić, zanim będzie za późno? I co zrobisz z wiedzą, że świat, w którym żyjemy, topnieje szybciej, niż potrafimy to pojąć? Jeśli odpowiedzi są niewygodne – to dobrze. Góry od zawsze służyły temu, by nie było nam zbyt wygodnie, a Adam Bielecki przypomina, że prawdziwa wspinaczka zaczyna się tam, gdzie kończy się tlen i zaczyna odpowiedzialność. 

8 cze 2025

Romeo i Julia w Krainie FAKAPU – Festiwal Kontakt 2025 w Teatrze Horzycy

Kontakt 2025. Szekspir spotyka TikToka w scenografii Lidla i Biedronki.

To był 4 czerwca. Tego dnia Festiwal Kontakt zaprosił mnie do Teatru im. Wilama Horzycy na spektakl, który zaskoczył mnie swoją formą i tematem. Spektakl "Romeo i Julia w Krainie FAKAPU" to teatr, który nie tyle szuka nowych form, co nowych powodów, żeby jeszcze w ogóle się spotykać. Bo nie o Szekspira tu chodzi. Chodzi o spotkanie. Z drugim człowiekiem. I z samym sobą.

Kondycja współczesna w rytmie Lidla i Biedronki – „Romeo i Julia” na Festiwalu Kontakt

Zaczęło się podobno od TikToka. Pomysł na świat podzielony jak Werona, tylko że zamiast Capuletich i Montecchich mamy Biedronkę i Lidla. Absurd? Oczywiście. Ale przecież to właśnie absurd – maska i lustro naszych emocjonalnych katastrof. Tak powstaje groteskowy mikroświat z dystopijną logiką korporacji, śmieszno-straszny, z kolorowymi uniformami, taśmami wyznaczającymi przestrzeń i ochroniarzem, który rozwiązuje krzyżówki. Tyle wystarczy, żeby pokazać, że nasz świat też jest wyklejony taśmą, a my nawet nie sprawdzamy, czy można wyjść poza jej linię.

Sztuka jako narzędzie rewolucji wewnętrznej

Największą siłą tego spektaklu jest to, że nie opowiada o zakochanych nastolatkach, tylko o ludziach, którzy uczą się emocji jak nowego języka. Którzy nigdy nie przeszli ani zawodu miłosnego, ani przyjacielskiego, bo nie mieli do tego narzędzi. Ich Romeo i Julia nie przeżyją tragedii – oni dopiero uczą się czuć. Patrzę na nich i mam wrażenie, że wchodzą w tekst Szekspira jak w mapę – linijka po linijce, nie rozumiejąc, ale szukając w tym jakiegoś sensu, może drogi do siebie.

To nie jest teatr, który chce zmieniać system. To teatr, który pokazuje, że można przynajmniej zmienić spojrzenie. Że sztuka może być pretekstem, żeby spojrzeć w oczy drugiemu człowiekowi i powiedzieć: jestem. I widzę cię.

Muzyka zamiast słów – jak śpiew opowiada emocje

Piosenki w tym spektaklu nie są tylko wstawkami. To wewnętrzne monologi bohaterów, ich emocje podane tak, jak potrafią je wyrazić. Bo przecież łatwiej zaśpiewać niż powiedzieć. Tak przynajmniej mówi jedna z aktorek i trudno się z nią nie zgodzić. To, co w słowie wypada drętwo lub niezręcznie, w rytmie i melodii nabiera lekkości i siły.

Muzyczność spektaklu nie wynika z konwencji, ale z potrzeby. Z potrzeby opowiedzenia o bliskości w świecie, w którym coraz trudniej nawiązać relację, w którym rozmowa staje się stresem, a spotkanie cudem. Świetnie widać to w scenach, gdzie zderzają się rytm pracy z rytmem serca, a powtarzalność dźwięków wyznacza stan ducha bardziej niż tekst.

Przesyt, lęk, wyzwolenie – czyli FAKAP jako diagnoza świata

„Kraina FAKAPU” to nie tylko ironiczny tytuł. To rozpoznanie wspólnej kondycji. Że się gubimy. Że nie umiemy. Że może nie trzeba umieć. Może wystarczy spróbować. I że nawet jak wszystko się zawali, to może właśnie wtedy na chwilę zrobi się miejsce dla prawdy. Jak w tym obrazie z muszkami owocówkami, które nie wylatują ze słoika, nawet gdy go już nie ma.

Czułość bez patosu – emocje na nowo

Ten spektakl nie jest ckliwy. Nie jest dydaktyczny. Jest czuły, ale nie naiwny. Pokazuje, że patos to może nie przeszłość, ale trzeba go przełamać ironią. Że szaleństwo zakochania nie musi być różowe. Może być kolorowe jak promocja w markecie, ale niesie ten sam ogień.

Na koniec – po co nam dziś Szekspir?

Spektakl „Romeo i Julia w Krainie FAKAPU” nie tyle reinterpretuje klasykę, co uczy nas od nowa, po co ta klasyka powstała. Być może Szekspir pisał o miłości, która łamie reguły. A tu miłość nie łamie niczego. Ona dopiero się uczy, że można cokolwiek złamać.

I za to jestem im wdzięczny.

Z Torunia do Chin – czyli „Romeo i Julia w Krainie FAKAPU” na Aranya Theatre Festival

Spektakl, który narodził się z TikToka i sceny Teatru Horzycy, ruszył w świat. Dosłownie. W czerwcu 2025 roku, kilka dni po Festiwalu Kontakt, twórcy „Romea i Julii w Krainie FAKAPU” zapakowali stroje, nuty i kawałek tej korporacyjnej dystopii i zabrali ją do Chin. Zaproszenie przyszło z Aranya Theatre Festival – niezwykłego, plenerowego wydarzenia artystycznego odbywającego się nad Morzem Żółtym, w miejscowości Qinhuangdao, niedaleko Pekinu.

Trzy wieczorne prezentacje spektaklu – 19, 20 i 21 czerwca – były częścią programu międzynarodowego. Polski zespół występował późnym wieczorem, kiedy zachodzące nad morzem słońce stawało się naturalną scenografią. I może właśnie ten pejzaż sprawił, że historia o zamknięciu, podziale i poszukiwaniu relacji zabrzmiała tam z nową siłą.

Polska spółka z ograniczoną wolnością

W wersji zaprezentowanej w Chinach akcja spektaklu toczy się w 2137 roku. Polska już nie istnieje – została zastąpiona przez dwa konkurujące ze sobą dyskonty: Bliblę i Stonkę. Państwo stało się korporacyjną przestrzenią, w której nikt nie zadaje pytań, a każdy zna swoje miejsce. W tym świecie książki trafiają do śmietników, a uczucia są jak nielegalne oprogramowanie – niepraktyczne, niepotrzebne, zbędne.

Jednak jedna z bohaterek – Kasia – znajduje egzemplarz „Romea i Julii” na zapleczu dyskontu. I od tego zaczyna się opowieść. Nie o szekspirowskich kochankach, ale o ludziach, którzy uczą się miłości na nowo. Dla Tomka – drugiego bohatera – ta książka staje się instrukcją obsługi emocji. I choć początkowo wydaje się podejrzany, z czasem zaczyna rozumieć, że bliskość to coś więcej niż produkt na półce. To ryzyko. I szansa.

Sztuka na cenzurowanym

Zanim jednak spektakl trafił na scenę w Aranya, cały scenariusz musiał przejść przez chińską cenzurę. I to było jedno z największych zaskoczeń. Twórcy nie kryli obaw – przecież sztuka pokazuje zniewolenie systemowe, podział, kontrolę i emocjonalny bunt. Wydawało się, że taka tematyka może zostać uznana za zbyt prowokującą. A jednak – spektakl przeszedł. Czy dlatego, że jego metafora okazała się wystarczająco uniwersalna? A może dlatego, że właśnie ta metafora tak bardzo poruszyła selekcjonerów?

W rozmowach aktorzy nie kryli ekscytacji. Michał Lazar wspominał, że najbardziej czekał na reakcję widzów z innego kręgu kulturowego. Bo przecież groteskowa dystopia z Bliblą i Stonką w tle może rezonować zupełnie inaczej w kraju, gdzie pojęcie wspólnoty, kontroli i podziałów przyjmuje zupełnie inne odcienie. Ciekawość mieszała się z niepewnością, ale i z dumą. Bo to, co zaczęło się jako żart z TikToka, stało się międzynarodowym językiem mówienia o potrzebie bliskości.

Miłość, która przekracza granice

Występy w Aranya były nie tylko sceniczną prezentacją. Były także spotkaniem. Z widzami, którzy przychodzili na spektakl z własnymi oczekiwaniami, historiami i lękami. Z festiwalem, który stawia na różnorodność i wyrazistość. I wreszcie – z samym sobą. Bo, jak mówi jedna z aktorek, to historia, w której nie ma jednego przesłania. To opowieść o tym, że być może warto czasem złamać wewnętrzne taśmy i sprawdzić, czy poza nimi nie ma życia.

I właśnie to – ta czułość, która nie zna granic – sprawia, że „Romeo i Julia w Krainie FAKAPU” zostają w głowie na długo. Niezależnie od tego, czy siedzisz na widowni w Toruniu, czy w Qinhuangdao.