Okiem Obiektywu
KATALONIA

Odkryj ze mną Katalonię

Śladami Dalego i Gry o Tron

Od świata Salvadora Dalego po filmowe zaułki Girony. Odkryj ze mną ten niezwykły region!

Zobacz
ALBANIA

Kraina Orłów i Bunkrów

Przygoda tuż za rogiem

Wjedź kolejką na górę Dajti, odkryj historię zamku w Krui i poczuj tętniące życie Tirany.

Zobacz
KORFU

Niesamowita Wyspa

Nie tylko plaże i mity

Podążaj śladami Jamesa Bonda, odkryj polski akcent i znajdź najlepsze miejsca do podziwiania samolotów!

Zobacz
TOFIFEST 2025

Niepokorne kino w Toruniu

Gala, spotkania - ważne chwile

Relacje, zdjęcia i rozmowy z twórcami. Odkryj mój Tofifest!

Zobacz

Zobacz Mapę Okiem Obiektywu

Mapa podróży Okiem Obiektywu

Ostatnio na Blogu

13 lis 2025

CEETe w Ostrawie: Jak wodór, plazma i wiatr zmieniają węglowy region w laboratorium przyszłości

Wiedeń pachniał kawą i kasztanami. Tam, pod złotą kulą Spittelau, nauczyłem się, że spalarnia śmieci może być pełnoprawnym dziełem sztuki. Pisałem Wam o tym zresztą całkiem niedawno, możecie o tym przeczytać tutaj: Spittelau: Najpiękniejsza spalarnia świata, która ogrzewa Wiedeń. Odkryłem arcydzieło Hundertwassera.

Laboratorium termochemicznej konwersji w CEETe

Ostrava pachnie czymś zupełnie innym. W powietrzu unosi się lekko metaliczny posmak przemysłu i węgla, który przez dekady był królem tego regionu. A jednak, kiedy stanąłem przed budynkiem CEETe, czyli Centrum Energetických a Environmentálních Technologií, miałem nieodparte wrażenie, że ktoś przeniósł mnie o dwadzieścia lat w przyszłość.

Spittelau pokazywało, jak mądrze spalać to, co wyrzucamy. CEETe pokazuje, jak w ogóle przestać cokolwiek spalać.

Kosmiczny budynek w sercu dawnego regionu węgla

Budynek CEETe nie krzyczy kolorami, tak jak robił to projekt Hundertwassera w Wiedniu. Nie znajdziemy tu fantazyjnych spirali ani złotej kuli na kominie. Mimo to, cała konstrukcja wygląda jak coś, co uciekło z planu filmu science fiction i przypadkiem wylądowało na kampusie technicznej uczelni.

Mamy tu szklane fasady i zielone ściany pnące się ku górze. Dach, zamiast zwykłej papy, pokrywa ogród i pracujące bezgłośnie turbiny. Na fasadzie budynku naliczyłem 473 panele fotowoltaiczne, a na dachu pracuje 12 turbin wiatrowych.

To nie jest dekoracja. To są organy, przez które ten budynek oddycha energią - jakby ktoś zamienił fasadę w układ krwionośny. W Wiedniu patrzyłem na komin spalarni jak na rzeźbę. Tutaj patrzę na cały budynek jak na żywy organizm, który sam się zasila, sam sobą steruje i jednocześnie służy jako poligon doświadczalny dla naukowców.

Sterownia: miejsce, w którym energia ma swoją mapę

Wchodzimy do środka. Zamiast bunkra wypełnionego śmieciami, jak miało to miejsce w Spittelau, trafiam do pokoju, który wygląda jak centrum kontroli lotów NASA. Cała ściana ekranów, a na nich wykresy, strzałki, procenty i migoczące słupki.

Wejście do Wydziału Elektrotechniki i Informatyki VSB-TUOLogo VSB Technical University of Ostrava i CEETe na szklanej elewacji

Przewodnik tłumaczy, a ja patrzę na monitory jak na mapę pogody dla całego kampusu. Na jednym ekranie widać, ile prądu daje słońce, nawet w ten pochmurny dzień. Na drugim, co aktualnie robi wiatr. Na trzecim obserwujemy, jak zachowują się magazyny energii. W tle system monitoruje pobór mocy przez poszczególne budynki, laboratoria i stacje ładowania samochodów.

Nawet teraz, kiedy nie ma słońca, panele dają trochę mocy” - słyszę. System na bieżąco ładuje baterie, zasila budynki i samodzielnie decyduje, czy w danym momencie bardziej opłaca się pobrać energię z sieci, czy może lepiej zmagazynować nadwyżkę.

Fasada budynku CEETe pokryta panelami fotowoltaicznymi

To wszystko spina jedno, kluczowe słowo: Microgrid. To zdecentralizowany system zarządzania energią, który powstał tu we współpracy z firmą Schneider Electric.

W Wiedniu oglądałem, jak śmieci zamieniają się w ciepło dla 60 tysięcy mieszkań. W Ostrawie widzę, jak prąd z dachu, z turbin, z sieci i z magazynów tworzy jeden, inteligentny organizm. Organizm, który jeśli zajdzie taka potrzeba, może funkcjonować niemal jak małe, niezależne energetycznie miasto.

I nagle pada zdanie, które zapamiętam na długo: „Docelowo chcemy, żeby cały kampus, a potem część dzielnicy mogła działać jako jedna wspólnota energetyczna”.

Laboratorium termochemicznej konwersji w CEETe

Pomyślcie tylko. Tu, w regionie, gdzie kiedyś niepodzielnie rządziły kopalnie, teraz planuje się energetyczną samowystarczalność całej dzielnicy, pobliskiego szpitala, uczelni i sąsiednich osiedli.

Spittelau ogrzewa Wiedeń. CEETe uczy Ostravę, jak ogrzewać się samą.

REFRESH: region, który chce się przebudować

Za tym futurystycznym budynkiem stoi znacznie większa historia. To nie jest tylko samotna wyspa zaawansowanej technologii. To kluczowy element dużego projektu o nazwie REFRESH (Research Excellence for Region Sustainability and Hi-Tech Industries).

Sterownia systemu Microgrid w CEETe
Ekrany kontrolne systemu Microgrid w CEETe

Brzmi jak typowe hasło z unijnej prezentacji, ale kiedy słuchasz tutejszych naukowców, wszystko nabiera bardzo konkretnych kształtów. Projekt REFRESH ma pomóc przekształcić region morawsko-śląski z poprzemysłowego krajobrazu kominów w region zielony i inteligentny – miejsce, gdzie energetyka opiera się na technologiach niskoemisyjnych, cyfryzacji i nowych materiałach.

CEETe jest więc czymś w rodzaju centralnego laboratorium przebudowy całego regionu. W środku pracuje dziś 268 naukowców, zarówno z Czech, jak i z zagranicy. To nie jest mały zespół pracujący nad jednym grantem. To potężna fabryka pomysłów.

Laboratorium termochemicznej konwersji: pyroliza, kocioł i plazma

Z nowoczesnej, sterylnej sterowni przenosimy się do miejsca, które wygląda o wiele bardziej „przemysłowo”. Wszędzie plątanina rur, stalowe konstrukcje, izolacje i metalowe podesty. Gdyby nie tabliczki ostrzegawcze i nowoczesne czujniki, można by pomyśleć, że to zwykła kotłownia. Tyle że tutaj absolutnie nic nie jest „zwykłe”.

Moduły elektrolizerów w laboratorium technologii wodorowych CEETe
Instalacja wodorowa z czujnikami bezpieczeństwa w CEETe

To laboratorium termochemicznej konwersji. Miejsce, w którym naukowcy uczą się, jak rozkładać materiał na energię, niekoniecznie poprzez proste spalanie. Opowiadają nam o trzech głównych technologiach.

Pyroliza - ogień bez tlenu

W rogu hali stoją dwa reaktory pirolityczne. Jeden, większy, działa w trybie ciągłym. Drugi, mniejszy, to reaktor wsadowy, który pracownicy żartobliwie nazywają „garnkiem”.

Pyroliza to w uproszczeniu spalanie, ale bez spalania. Jak to możliwe? Do procesu nie dopuszcza się tlenu. Materiał nie widzi płomienia. Jest tylko ekstremalnie wysoka temperatura, od której cząsteczki materiału po prostu się rozpadają. Z tej termicznej ciszy wychodzą trzy produkty: gaz pirolityczny, olej oraz stały koks. Zanim jednak cokolwiek trafi do reaktora, przechodzi szczegółową analizę TGA (termograwimetryczną). To test, który sprawdza, w jakiej temperaturze materiał najszybciej traci masę. To tam kryje się optimum procesu, czyli temperatura, przy której najbardziej opłaca się go „rozebrać” na części.

Kocioł - domowy piec jako narzędzie badawcze

W Wiedniu patrzyłem na gigantyczne palenisko Spittelau przez grube szkło, za którym w ogniu znikało sześć ton śmieci na godzinę. Tutaj patrzę na coś, co wygląda jak zwykły, domowy kocioł. Z tą różnicą, że ktoś postawił go w całości na wadze.

Naukowiec opowiada, jak musieli go zmodyfikować. Kocioł ma teraz przezroczyste drzwiczki, a cała komora spalania jest naszpikowana termoparami. Każdy element podłączono do czujników ciśnienia i temperatury. Zasobnik paliwa, podajnik i cały układ są tak zbudowane, by można było błyskawicznie zmieniać rodzaj paliwa, tempo jego podawania i ilość dostarczanego tlenu.

Panel sterowania systemem chłodzenia lodową wodą – Siemens HMI

Wspomina też eksperyment, który brzmi jak anegdota, ale doskonale pokazuje, na czym polega prawdziwa nauka. „Mieliśmy świetne wyniki emisji. Wszystko wyglądało idealnie na wykresach. A potem otworzyliśmy drzwi do kotła i zobaczyliśmy, że nic się nie pali. Proces po prostu zgasł. Emisje były piękne, bo ogień nie istniał.

To właśnie wtedy narodził się pomysł na szklane drzwiczki i jeszcze gęstsze opomiarowanie całej instalacji. Na tablicy obok widzę ręcznie zapisane scenariusze testów: spalanie samej biomasy, współspalanie z innymi paliwami, różne warianty napowietrzenia. To trochę jak przepisy kulinarne, tylko zamiast smaku liczą się emisje, sprawność i stabilność płomienia.

Plazmowe zgazowanie - tam, gdzie zaczyna się science fiction

Na końcu sali stoi stalowy olbrzym, przy którym słowo „piec” brzmi jak zabytek z innej epoki. To reaktor plazmowy. W jego sercu pracują plazmatrony, czyli specjalne palniki, które tworzą potężny łuk elektryczny. Przez ten łuk przepływa gaz, najczęściej argon lub azot. W samym rdzeniu strumienia plazmy temperatura sięga 10 000°C.

Doświadczalny ogród dachowy – uprawa papryczek
Ogród dachowy przy instalacjach laboratoryjnych

W takiej temperaturze cząsteczki przestają przypominać cokolwiek, co znamy z codzienności. Wszystko rozkłada się na najprostsze możliwe składniki. W efekcie powstaje gaz syntezowy, który można potem wykorzystać energetycznie. W odróżnieniu od kotła czy nawet pyrolizy, tutaj nie ma żadnego problemu ze smołami czy innymi zanieczyszczeniami. Ekstremalna temperatura nie zostawia im żadnych szans.

Najciekawsze jest jednak to, że naukowcy nie ograniczają się do gazów obojętnych. Jak usłyszałem, coraz bardziej interesuje ich wykorzystanie pary wodnej jako medium. Dlaczego? Bo dzięki niej można znacząco zwiększyć udział wodoru w gazie wyjściowym. „Najbardziej fascynuje nas para wodna. Możemy nią podnieść udział wodoru w gazie przy wyjściu z reaktora” - to zdanie zapisałem w głowie grubą czcionką.

W Spittelau ogień był końcem drogi, ostatnim etapem dla odpadów. Tutaj ogień, w postaci plazmy, staje się narzędziem do budowania zupełnie nowego paliwa.

Laboratorium wodoru: gdzie bezpieczeństwo spotyka się z obsesją na punkcie czystości

Po hali pełnej ciężkich stalowych drzwi, rurociągów i reaktorów, przychodzi czas na coś, co brzmi bardzo niewinnie: laboratorium technologii wodorowych. W praktyce jest to miejsce, gdzie wodór traktuje się z takim szacunkiem i respektem, z jakim chirurg traktuje sterylność na sali operacyjnej.

Strefa upraw hydroponicznych – tablica z notatkami i datami wysiewu
Moduły hydroponiczne ziołowych upraw badawczych

Na wejściu widać tablice, zawory i okablowanie, ale najważniejsze są rzeczy, których na pierwszy rzut oka nie widać. W całym pomieszczeniu ukryte są czujniki wodoru, połączone z systemami awaryjnej wentylacji i automatycznymi wyłącznikami zasilania.

Progi bezpieczeństwa są ustawione bardzo nisko. Przy niższym stężeniu wodoru w powietrzu (10% dolnej granicy wybuchowości) system automatycznie włącza pełną wentylację. Przy wyższym (20%) natychmiast wyłącza wszystkie urządzenia i odcina prąd w laboratorium. „Dzięki temu możemy robić eksperymenty z wodorem tak, żeby każdy czuł się tutaj normalnie, a nie jak w strefie wysokiego ryzyka” - tłumaczy nasz przewodnik.

Żeby jednak dobrze robić wodór, trzeba zaczynać od wody. Ale nie takiej z kranu. W laboratorium pracuje zaawansowany system dejonizacji, który wytwarza wodę o przewodności poniżej 1 mikrosimensa. To woda czystsza niż destylowana. W magazynie mają jej około 1,6 metra sześciennego. Ta krystalicznie czysta ciecz trafia do obiegów chłodzenia oraz, co najważniejsze, do elektrolizerów, które rozkładają ją na wodór i tlen.

Ogniwa paliwowe i „masochistyczne” normy

Na kolejnym stanowisku widzimy coś, co wygląda jak duża, srebrna szafa. W środku znajduje się stos ogniw paliwowych PEM. To właśnie tutaj wodór, w odwrotnym procesie, zamienia się z powrotem w prąd elektryczny i ciepło.

To starszy model, ale wciąż działa. Kiedyś, dekadę temu, miał 8 kW mocy elektrycznej. Dziś, po latach pracy, naukowcy bezpiecznie użytkują go na poziomie 4-5 kW mocy, uzyskując dodatkowo 4-5 kW ciepła. Naukowiec wyciąga dla nas fizyczny fragment takiego ogniwa. To „kanapka” złożona z wielu warstw, z precyzyjnymi kanałami na wodór, powietrze i membraną, w której kryje się najcenniejszy składnik: katalizator platynowy.

Uprawa bazylii w systemie hydroponicznym

Kiedy rozmowa schodzi na temat czystości wodoru, ton naukowców zmienia się na bardziej gorzki, choć wciąż z lekkim uśmiechem. Istnieją bardzo rygorystyczne normy, które określają, ile w wodorze może być siarki, węglowodorów, tlenku węgla i innych zanieczyszczeń. Poziomy liczy się w PPB, czyli częściach na miliard.

Te normy są trochę masochistyczne” - pada w pewnym momencie. Nie dlatego, że ktoś wymyślił je złośliwie. Powód jest inny. Ich spełnienie wymaga gigantycznych inwestycji w aparaturę pomiarową. Wielu producentów wodoru nie jest w stanie nawet zmierzyć, czy mieści się w tych normach. A każda, nawet najmniejsza pomyłka i dostarczenie zanieczyszczonego wodoru, potrafi skrócić życie drogiego ogniwa paliwowego o całe lata, bezpowrotnie zatruwając katalizator.

To kolejny moment, w którym czujesz, że wodór to nie tylko paliwo przyszłości. To także paliwo wymagające absolutnej, laboratoryjnej dyscypliny.

Mikrosieć, miasto, przyszłość

Wracamy na chwilę do sterowni. Znowu patrzę na ekrany i intensywnie myślę o Wiedniu. Tam system ciepłowniczy miał 1200 kilometrów długości i opierał się na odpadach, geotermii, pompach ciepła i gazach odnawialnych. Manifest Wiednia był jasny: neutralność klimatyczna do 2040 roku.

Tutaj, w Ostrawie, manifest jest inny, ale równie klarowny. Region, który przez dziesięciolecia żył z węgla, ma stać się regionem zielonych technologii. Kampus uniwersytecki ma pełnić rolę poligonu doświadczalnego dla przyszłej energetyki. A centrum CEETe ma być mózgiem mikrosieci, która kiedyś, być może, obejmie całą dzielnicę.

Spittelau pokazało mi, że nawet komin może być piękny. CEETe pokazuje mi, że nawet region ciężkiego przemysłu może przemalować swoją przyszłość. I to nie farbą, lecz technologią.

Okiem Obiektywu w Ostrawie

Kiedy wychodzę z budynku CEETe, nie żegna mnie widok złotej kuli na kominie. Nie ma też romantycznej panoramy historycznego centrum, jak miało to miejsce w Wiedniu. Są za to pracujące turbiny na dachu, panele na fasadzie i zielona ściana pnąca się po budynku.

Jest też świadomość, że w środku, w tych wszystkich laboratoriach, ktoś naprawdę próbuje ratować świat, zaczynając od swojego własnego regionu.

Takie miejsca są solą moich podróży. Spittelau pokazało, że śmieci można zamienić w ciepło i sztukę. CEETe pokazuje, że energię można złapać z wiatru, słońca, wody i wodoru, a potem nauczyć ją inteligentnej współpracy z miastem.

Jeśli lubisz takie opowieści, które dzieją się na styku technologii, ekologii i ludzkiej odwagi w myśleniu, to właśnie po to powstało „Okiem Obiektywu”.

Możesz wesprzeć moją pracę i kolejne takie wyjazdy, stawiając mi wirtualną kawę na buycoffee.to/okiemobiektywu. A jeśli reprezentujesz miasto, region lub ciekawy projekt technologiczny i chcesz, żebym opowiedział Twoją historię, zapraszam do współpracy.

Bo transformacja energetyczna to nie tylko liczby, normy i wykresy. To też opowieści, które sprawiają, że zaczynamy wierzyć, iż ta cała transformacja naprawdę ma sens.

9 lis 2025

Jak przeżyć na lodowcu? Sabina i Dawid Goły (GOPR) o błędach, które kosztują życie.

Są takie spotkania, które zostają w głowie na lata. Dla mnie jednym z nich był warsztat z Sabiną Lorenc-Goły i Dawidem Gołym z GOPR. Dziś wracam do ich najważniejszych lekcji.

Dawid Goły podczas prezentacji sprzętu wspinaczkowego

Rozmawialiśmy o marszu po lodowcu: od banalnych błędów po szybkie przejście do układu ratowniczego. To jest esencja pracy w górach: schematy wyćwiczone tak, by w momencie kryzysu działały jak odruch. Bo jak mówią Sabina i Dawid, ich celem jest uczyć jak wrócić do domu.

Chamonix i Mer de Glace - tam rodzi się pokora

Ich pierwsze alpejskie doświadczenia prowadzą prosto do kolebki alpinizmu: Chamonix i Mer de Glace. To największy lodowiec Francji, rozciągający się na ponad 7 kilometrów długości w masywie Mont Blanc, utworzony przez połączenie lodowców Géant i Leschaux. To właśnie tam śnieg, który z daleka wygląda jak "łatwa ścieżka", w mgnieniu oka potrafi zamienić niewinny spacer w brutalną lekcję pokory. Dziś ten lodowiec to także smutny symbol zmian klimatu, a tempo jego zaniku jest przerażające.

W naszej rozmowie padła też zagadkowa nazwa "Douon" - trudnego czterotysięcznika na granicy. Szybka weryfikacja tropów (dojazd od Rifugio Torino, nieczytelna linia zjazdów) prowadzi do jednego wniosku: to musiał być legendarny Dent du Géant (Ząb Giganta / Dente del Gigante, 4013 m) - skalna ikona granicznego rejonu między Francją i Włochami.

Jak iść? Czyli obalamy mity o lodowcowej linie

Przejdźmy do konkretów. Jakie odstępy trzymać na lodowcu? Wiele osób rzuci "20 metrów". Jak się okazuje, to nie jest żaden dogmat. W praktyce i na szkoleniach (np. Ortovox Safety Academy) dla zespołu dwuosobowego rekomenduje się raczej 15 do 18 metrów. Do tego dochodzą węzły hamujące na linie, jeśli zespół jest doświadczony i wie, jak z nich korzystać.

Ważniejsza od "magicznej liczby" jest konsekwencja i realny zapas liny na działania ratownicze.

Dawid Goły z GOPR podczas prezentacji sprzętu lodowcowegoDawid Goły prowadzi wykład o bezpieczeństwie w górach

A co z długością liny? Dawid słusznie wyśmiał dźwiganie pełnych 60 metrów "tylko na lodowiec". Owszem, 60 metrów daje więcej opcji ratowniczych (np. przy wyciąganiu przez nawis), ale jeśli planujemy czysty trawers lodowcowy, bez zjazdów, to często bilans zysków i strat (ciężar!) wygrywa. W wielu przypadkach lina 40–50 metrowa dla dwójki w zupełności wystarczy – pod warunkiem, że zespół nie planuje zjazdów, a teren jest bez dużych szczelin. W szkoleniach przewodnickich (np. ENSA, UIAA) przy trawersach lodowcowych często stosuje się krótsze odcinki, by ograniczyć ryzyko plątania i przyspieszyć działanie w razie upadku partnera.

Gdy partner wpada do szczeliny: Flaschenzug i TIBLOC

To jest sedno warsztatu. Co robisz, gdy partner znika pod śniegiem? Musisz działać jak automat. Pierwszy ruch: szybkie odwieszenie się i odciążenie partnera. Dopiero potem budujesz układ wyciągowy, czyli słynny "flaschenzug".

Sabina Lorenc-Goły uczy wiązania węzłów podczas warsztatu

W praktyce genialnie sprawdza się tu połączenie taśmy 120 lub 180 cm oraz przyrządu z przechwytem ruchu, jak np. Petzl Micro Traxion (który ma sprawność łożysk na poziomie 91%!).

W rozmowie padł też "t-block" - chodziło oczywiście o Petzl TIBLOC. To ultralekki blocker ratunkowy, ale trzeba z nim uważać. Producent ostrzega, że przy złym użyciu (np. złej średnicy liny lub szarpnięciu) jego ząbki mogą uszkodzić oplot. To sprzęt ratunkowy, nie do zabawy.

Najczęstsze błędy, które widzą instruktorzy GOPR

Na koniec Sabina i Dawid podzielili się tym, co widzą w górach najczęściej, a co mrozi krew w żyłach:

  • Złe wiązanie zespołów (albo kompletny brak związania na lodowcu)
  • Rutyna zamiast partnerstwa - brak wzajemnego „checku” sprzętu przed wejściem na lód.
  • Drobiazgi, które zabijają: kaptur na kask zakładany za późno, brak ochrony UV (nos potrafi się spalić „od środka”), złe ubranie przy długiej asekuracji.
  • Niewłaściwe użycie „żelastwa”, np. TIBLOC na linie dynamicznej pod dynamicznym obciążenie

Filozofia: Technika i Partnerstwo

Z całego tego spotkania w głowie zostało mi jedno, najmocniejsze zdanie Sabiny: "Wolałabym wrócić razem do domu niż w pojedynkę."

Prezentacja Dawida Gołego dla uczestników warsztatu

I o to w tym wszystkim chodzi. Najlepsza technika i najdroższy sprzęt bez uczciwego partnerstwa i nawyku wzajemnego sprawdzania są tylko teorią. W górach liczy się zespół.

Opowiedzmy Twoją historię!

Relacjonowanie spotkań z ludźmi, którzy uczą gór z pasją i szacunkiem, to fundament "Okiem Obiektywu". Jeśli sam organizujesz warsztat, konferencję, festiwal górski lub inne wydarzenie i potrzebujesz kogoś, kto opowie o nim w porywający sposób, zapraszam do współpracy.

A może masz surowy materiał ze swoich szkoleń lub wypraw i chcesz go zamienić w opowieść, która przyciągnie klientów? Sprawdź moją ofertę montażu filmów!

Jeśli takie merytoryczne materiały są Ci bliskie i chcesz, by powstawało ich więcej - możesz postawić mi wirtualną kawę na Zrzutce. Dziękuję!

Inne miejsca warte odwiedzenia: MAPA

3 lis 2025

Spittelau: Najpiękniejsza spalarnia świata, która ogrzewa Wiedeń. Odkryłem arcydzieło Hundertwassera.

Wiedeń pachnie kawą i pieczonym kasztanem, ale jest w nim też zapach, którego nie czuć. To zapach ognia, który pali się w samym środku miasta - niewidzialny, czysty, ujarzmiony. Gdy wysiadłem przy stacji metra Spittelau, słońce odbijało się od złotej kuli na kominie tak mocno, że przez chwilę pomyślałem, jakby ktoś zawiesił na niebie dodatkowe słońce. W tej samej sekundzie wróciło zdanie, które słyszałem już wcześniej: to najpiękniejsza spalarnia świata.

Wjazd śmieciarek do spalarni Spittelau w Wiedniu, u podnóża kolorowej fasady Hundertwassera.

Ale słowo „spalarnia” nie pasuje do tego miejsca. To coś między rzeźbą a maszyną do ogrzewania marzeń. Między technologią a sztuką. Między światem inżynierów a światem malarzy, którzy nie potrafią rysować prosto.

Hundertwasser: sztuka zamiast komina

Kiedy podchodzisz bliżej, Spittelau wygląda jak coś, co wymknęło się z kart baśni. Falujące ściany, drzewa rosnące z dachów, kolumny w kolorach porzuconych przez logikę i odzyskanych przez intuicję. Nigdzie nie ma linii prostych. Każde okno wygląda jak gest - spontaniczny, emocjonalny, nie do powtórzenia. I nagle przypominasz sobie nazwisko: Hundertwasser. Człowiek, który malował spirale, a potem zamienił je w architekturę.

To on nadał Spittelau tożsamość. W latach osiemdziesiątych, po pożarze, Wiedeń mógł ten budynek zburzyć. Był przecież brzydki, przemysłowy, typowy dla epoki betonu i funkcjonalizmu. Ale burmistrz Helmut Zilk miał wtedy odwagę zaprosić artystę. Hundertwasser nie chciał - powiedział, że nie będzie ozdabiał „brudnego pieca”. Zgodził się dopiero wtedy, gdy miasto przyjęło jego trzy warunki: najlepsze możliwe filtry spalin, rozwój systemu selektywnej zbiórki odpadów i pełną wolność artystyczną.

Nie wziął za projekt ani szylinga.

Wnętrze czystego ognia: jak to działa?

Wchodzimy do środka. Bunkier - ogromna hala, w której powietrze drży od napięcia i ciężaru. Po jednej stronie ściana szkła, po drugiej wielki chwytak, który zanurza się w górze śmieci. W jednej chwili wyciąga sześć ton życia - wszystko, co Wiedeń wyrzucił. To, co było wczoraj obiadem, paczką z dostawy, pamiątką z koncertu, trafia tu, do przemysłowego serca miasta.

Autor na dachu Spittelau z widokiem na Wiedeń i charakterystyczny element instalacji.Autor na dachu spalarni Spittelau w Wiedniu z widokiem na złotą kulę w tle.

Georg, przewodnik, uśmiecha się. „Codziennie przyjeżdża tu dwieście śmieciarek. Rocznie to około 250 tysięcy ton odpadów. Wszystko, czego nie da się już odzyskać, idzie na ruszt. Ale to, co stąd wychodzi, to nie dym, tylko ciepło dla sześćdziesięciu tysięcy mieszkań.”

Patrzę na monitory w sterowni. Kolorowe linie pokazują temperaturę spalania - 850, 900, 1100 stopni. W piecu nie widać płomienia, tylko pulsujący blask. Ściany drżą, jakby w środku grała orkiestra. Każda nuta to kilowat energii, każda przerwa to chwila, gdy węgiel nie istnieje, a ciepło rodzi się ze śmieci.

Widok do wnętrza bunkra spalarni, gdzie gromadzone są odpady przed spaleniem.

Za halą zaczyna się inny świat - techniczny, chłodny, jak wnętrze laboratorium. Filtry, rury, zbiorniki. Georg prowadzi nas wąskimi korytarzami. „To jest filtr tkaninowy, coś jak Gore-Tex w wersji XXL. Spaliny mają tu 180 stopni. Po przejściu przez membrany zostaje głównie para. Pyły i popiół spadają do kontenerów, które jadą na specjalne składowisko w Niemczech. Nie możemy ich tu trzymać - są zbyt toksyczne.”

Za zakrętem widać kolejną konstrukcję - stalową wieżę, z której wydobywa się delikatna mgła. „To nasz prysznic” - mówi Georg. „Tyle że dla gazów.” Woda z wapnem rozpyla się w drobne kropelki, które łapią metale ciężkie i kwasy. W efekcie to, co na początku było trującym powietrzem, na końcu staje się czystą parą wodną.

Widok na elewację spalarni Spittelau z charakterystyczną złotą kulą na kominie.Zbliżenie na błękitny komin Spittelau zakończony złotą kulą.

Wychodzimy po schodach na górę. W tle szum - głęboki, rytmiczny, jak ocean w stalowym basenie. To turbina. Z każdego płomienia rodzi się para, z każdej pary prąd.

Wiedeń 2040: manifest neutralności

Na zewnątrz miasto toczy się swoim rytmem. Tramwaj przejeżdża obok, ludzie piją kawę w budkach, dzieci idą do szkoły. Żadne z nich nie wie, że właśnie obok ich stacji metra trwa nieustanna praca, która utrzymuje Wiedeń w cieple. System ciepłowniczy miasta ma już 1200 kilometrów długości - tyle, ile trasa z Wiednia do Paryża. Woda w głównych rurach ma około 130 stopni i ciśnienie 22 bary. Potem przez wymienniki trafia do mieszkań, gdzie oddaje ciepło i wraca do sieci, chłodniejsza, gotowa na kolejny cykl.

Fragment ogrodu na dachu Spittelau z widokiem na rośliny i mozaikową ścianę budynku.

Kiedy Georg opowiada o przyszłości, w jego głosie słychać dumę, ale też odpowiedzialność. „Dzisiaj czterdzieści procent domów w Wiedniu jest podłączonych do sieci ciepłowniczej. W 2040 roku ma być sześćdziesiąt. Wtedy nie będzie już gazu. Ciepło ma pochodzić z czterech źródeł - ćwierć z odpadów, ćwierć z geotermii, ćwierć z pomp ciepła i ćwierć z gazów odnawialnych. Całość ma być neutralna klimatycznie.”

To zdanie brzmi jak manifest.

Przy jednej z hal pokazują nam nową pompę ciepła - ogromne niebieskie urządzenie, które wykorzystuje energię z kondensatu po oczyszczaniu spalin. Temperatura tej wody to pięćdziesiąt stopni - za mało dla sieci. Pompa podbija ją do dziewięćdziesięciu i wprowadza z powrotem w obieg. „Jedna jednostka prądu daje nam cztery jednostki ciepła” - mówi inżynier. „Dzięki temu możemy ogrzać dodatkowych szesnaście tysięcy mieszkań. To energia, która kiedyś po prostu uciekała w powietrze.”

Obok, na ekranie, migają dane. Ciepło, prąd, ciśnienie, para. W liczbach widać życie miasta.

Złota kula po zmroku: symbol odwagi

Wieczorem wracam na zewnątrz, bo chcę zobaczyć to miejsce po zmroku. Niebo granatowe, powietrze gęste od wilgoci, a kula na kominie świeci jak księżyc. Elewacje ożywają w świetle - niebieskie pasy, czerwone łaty, złote płytki, wszystko drga. W górze widać zarysy drzew, które rosną na dachu, a z ich gałęzi spływa w dół delikatny cień.

Kolorowy element architektoniczny w kształcie kopuły na dachu spalarni Spittelau, w barwach czerwieni, błękitu i fioletu.Fragment kolorowej fasady Spittelau z niebieskimi panelami i charakterystyczną złotą kulą komina.

Patrzę na komin i myślę o tym, jak odważne było to wszystko w latach osiemdziesiątych. Zamiast ukryć przemysłowy obiekt, miasto wystawiło go na widok publiczny. Zamiast uciekać od śmieci, uczyniło z nich źródło ciepła i symbol odpowiedzialności. Dziś, kiedy mówimy o zielonej transformacji, Wiedeń pokazuje, że to nie tylko technologia, ale też kultura i estetyka.

Wiedeń jest miastem, które potrafiło pogodzić sztukę z inżynierią. Wystarczy popatrzeć na Spittelau, żeby to zrozumieć. Komin to nie tylko komin. To pomnik miejskiej odwagi, w którym Hundertwasser zostawił swoje spirale, a inżynierowie Wien Energie dopisali ciąg dalszy.

Dach Spittelau z alejką spacerową, złotymi kulami i widokiem na panoramę Wiednia.

Wchodząc pod złotą kulę, czujesz, że tu naprawdę wszystko ma sens: śmieci, które stają się energią, para, która zamienia się w światło, i sztuka, która nie odgradza się od fabryki, tylko ją ozdabia.

To nie jest opowieść o spalarni. To opowieść o mieście, które postanowiło, że nawet komin może być piękny.

Złota kula nad Wiedniem wciąż świeci. Nie dymem, lecz światłem. I może właśnie dlatego Wiedeń zimą jest tak ciepły.

Okiem Obiektywu w Wiedniu

Takie miejsca jak Spittelau to jest sól moich podróży. To dowód na to, że technologia może iść w parze ze sztuką, a odwaga w myśleniu zmienia całe miasta. To właśnie takie historie chcę Wam przywozić. Jeśli cenisz takie reportaże i chcesz wspierać moją pracę nad "Okiem Obiektywu", możesz postawić mi wirtualną kawę na Zrzutce.

A może sam planujesz wyjazd do Wiednia? Chcesz odkryć nie tylko Schönbrunn, ale też takie perły jak ta? Skorzystaj z moich konsultacji podróżniczych!

Ten reportaż to także doskonały przykład mojej oferty współpracy dla miast i regionów. Potrafię opowiadać o innowacjach, ekologii i technologii w sposób, który inspiruje. Zapraszam do kontaktu!

Inne miejsca warte odwiedzenia: MAPA

31 paź 2025

Ucieczka ze Stalagu i archeologia PRL-u. Niezwykłe tajemnice cmentarza na Łącznej w Toruniu.

Jest ostatni dzień października - niezwykły czas, tuż przed Dniem Wszystkich Świętych. Czas zadumy, palących się zniczy, ale też odkrywania śladów tych, którzy byli tu przed nami. Pamięć jest dla mnie kluczowa - to ona buduje tożsamość miejsca.

Ujęcie z drona pokazujące rozplanowanie ram grobowych na cmentarzu ewangelickim przy ul. Łącznej w Toruniu

Dziś chcę Cię zabrać w takie miejsce - pełne historii, przez dekady ukryte przed wzrokiem przechodniów, a jednak będące niemym świadkiem losów lewobrzeżnego Torunia. Chodź ze mną na ulicę Łączną 38, na Stawki.

Zdjęcia, które tu zobaczysz, zrobiłem już jakiś czas temu - w 2018 roku. Powstały w ramach niezwykłego wydarzenia "100 razy Toruń", gdzie stu fotografów odkrywało miasto na nowo, a mi w udziale przypadł właśnie ten owiany tajemnicą fragment lewobrzeża. Fotografie przeleżały w archiwum, czekając na odpowiedni moment.

I ten moment nadszedł teraz, napędzany nową, fascynującą opowieścią.

Historia, która sama prosiła o opowiedzenie

Cała ta historia wróciła do mnie z podwójną siłą niedawno, dzięki spotkaniu z Michałem Wiśniewskim, prezesem Stowarzyszenia Lapidaria. To ludzie, którzy od lat przywracają pamięć zapomnianym cmentarzom. Michał opowiedział o tym miejscu w tak barwny sposób, że poczułem, jakbym przeniósł się w czasie.

Zbliżenie kamiennej dekoracji nagrobnej z rozmytym, mglistym tłem cmentarza

A historia tego cmentarza - założonego prawdopodobnie dla osadników olęderskich gdzieś po 1723 roku - to gotowy scenariusz na film sensacyjny.

Tajemnica ucieczki ze Stalagu 13

Najbardziej poruszający wątek nie dotyczy nawet samego cmentarza, a tego, co działo się tuż obok niego. W czasie II wojny światowej w pobliżu cmentarza znajdował się niemiecki obóz jeniecki - Stalag XIII - dla żołnierzy alianckich.

Prezentacja mapy ucieczki ze stalagu i fragmentów historii cmentarza na Łącznej w Toruniu.

Michał Wiśniewski opowiedział historię jak z "Wielkiej Ucieczki". Dwóch jeńców - angielski sierżant Foster i kapral Capard - postanowiło uciec. Ich plan zakładał przedostanie się przez teren sąsiadujący z cmentarzem.

Niestety, podczas ucieczki złapano kaprala, który był słabszy fizycznie. Sierżant Foster, mimo że mógł uciekać dalej, sam się poddał. Stwierdził: "jak mamy umrzeć, to umieramy razem". Obaj trafili do obozu koncentracyjnego. Kapral zmarł.

Sierżant Foster cudem przeżył wojnę. I po 1945 roku namalował tę niesamowitą mapę - dokładny plan ich drogi ucieczki. Widać na niej, jak przeciskali się obok budynków wojskowych (istniejących do dziś) i szli wzdłuż płotu cmentarza.

Co ciekawe, w czasie wojny cmentarz był otoczony zasiekami, a fragment ulicy Łącznej nosił nazwę Cmentarnej (Cymentalna).

"Stajnia Augiasza" i "Archeologia PRL-u"

Po 1945 roku nadeszło zapomnienie. A potem - dewastacja.

"Stajnia Augiasza" to mało powiedziane. Michał bez owijania w bawełnę nazwał to "zarośniętą kloaką". Jeden z mieszkańców, który nabył gospodarstwo obok w latach 70., opowiadał, że poprzedni właściciel zrobił sobie w ogrodzeniu prywatne przejście na cmentarz, który traktował jak śmietnisko.

Fragment płyty nagrobnej z motywem serca, kotwicy i krzyża oraz liści palmowych na cmentarzu ewangelickim w ToruniuPrzewrócona kamienna płyta z niemieckim napisem leżąca wśród wyschniętych traw na dawnym cmentarzu ewangelickim

I to nie byle jakie. Wolontariusze podczas prac znajdowali tam nie tylko ludzkie kości. Znajdowali mnóstwo kości świń, krów i kur. Wyglądało to, jakby ktoś intencjonalnie zrobił tam sobie składowisko padłego bydła.

Prace porządkowe to była, jak ujął to Michał, "archeologia PRL-u" - buteleczki, flakoniki po perfumach, śmieci z lat 70., 80. i 90., wszystko wrzucone między groby.

Przez dekady miejsce to zarastał bluszcz. Wikipedia wspomina nawet o legendzie związanej z majorem Henrykiem Rochnińskim, który słysząc plotkę, że pochowano tam jakiegoś generała, w 2009 roku wziął żołnierzy z pobliskiej jednostki, by "wykosić" cmentarz. Generała nie znalazł, więc prace porzucono. A bluszcz - jak to bluszc z - odrósł dwa razy grubszy.

Tytaniczna praca i niezwykłe odkrycie

Dopiero tytaniczna praca wolontariuszy ze Stowarzyszenia Lapidaria, Stowarzyszenia Stawki i Zespołu Szkół nr 34 przyniosła efekty.

Kiedy zaczynali, oficjalna ewidencja (z 1994 roku) mówiła o 27 nagrobkach. Tyle było widać w chaszczach. Po latach odkrzaczania, kopania i usuwania ton śmieci, doliczono się ponad 120 śladów pochówków!

Odkryli też coś niezwykle poruszającego - w południowo-zachodniej części cmentarza natrafili na osobną kwaterę dziecięcą, z co najmniej 40 małymi nagrobkami.

Kolejne zdjęcie lotnicze z wyraźnymi rzędami i pustymi ramami grobowymi na dawnym cmentarzuPrzewrócona kamienna płyta z niemieckim napisem leżąca wśród wyschniętych traw na dawnym cmentarzu ewangelickim

Dzięki współpracy z miastem, na cmentarz trafiła minikoparka. A operator maszyny, pan Witkowski, okazał się "złotym człowiekiem" - za każdym razem, gdy jego łopata "poczuła" coś twardego, zatrzymywał pracę, dając sygnał wolontariuszom.

Efekt? Udało się posklejać 24 niemal kompletnie potłuczone tablice nagrobne. Dziś są zdeponowane i czekają na specjalne stojaki, by wrócić na swoje miejsce. Na wielu z nich powtarza się sygnatura Augusta Irmera - lokalnego kamieniarza z przełomu wieków.

Mniejsze fragmenty zebrano w tzw. lapidarium. I tu kolejna anegdota ze spotkania - Michał z uśmiechem opowiadał, że wykonawca wybrany przez miasto zalał je "pseudotynkiem", przez co wygląda, jak wygląda. Ale jest. I świadczy o historii.

W takich chwilach czuję, że fotografia to coś więcej niż zdjęcia - to misja opowiadania historii, które inaczej przepadłyby na zawsze. To zresztą nie jedyna zapomniana nekropolia w tej części miasta. Opisywałem już także nowy cmentarz ewangelicki na Podgórzu, którego historia jest równie fascynująca.

Historie takie jak ta napędzają mnie do dalszych poszukiwań. Jeśli chcesz zobaczyć więcej takich opowieści, nie tylko w formie pisanej, zapraszam na mój kanał YouTube - dążę 4000 godzin oglądania, by móc dalej rozwijać te projekty i pokazywać Ci nieodkryte zakątki!

Tworzenie tych materiałów - reportaży, filmów i artykułów - to setki godzin pracy w terenie i przy komputerze. Jeśli doceniasz odkrywanie takich zapomnianych perełek i chcesz wesprzeć kolejne wyprawy, możesz postawić mi wirtualną kawę przez Zrzutkę. Każde wsparcie pomaga w finansowaniu nowych projektów.

A może planujesz własną podróż śladami niszowych zabytków i lokalnej historii? Chętnie pomogę w jej zaplanowaniu podczas konsultacji podróżniczej.

Zostawiam Cię z tą historią. Pamiętajmy o tych, którzy byli przed nami.