Okiem Obiektywu
KATALONIA

Odkryj ze mną Katalonię

Śladami Dalego i Gry o Tron

Od świata Salvadora Dalego po filmowe zaułki Girony. Odkryj ze mną ten niezwykły region!

Zobacz
ALBANIA

Kraina Orłów i Bunkrów

Przygoda tuż za rogiem

Wjedź kolejką na górę Dajti, odkryj historię zamku w Krui i poczuj tętniące życie Tirany.

Zobacz
KORFU

Niesamowita Wyspa

Nie tylko plaże i mity

Podążaj śladami Jamesa Bonda, odkryj polski akcent i znajdź najlepsze miejsca do podziwiania samolotów!

Zobacz
TOFIFEST 2025

Niepokorne kino w Toruniu

Gala, spotkania - ważne chwile

Relacje, zdjęcia i rozmowy z twórcami. Odkryj mój Tofifest!

Zobacz

Zobacz Mapę Okiem Obiektywu

Mapa podróży Okiem Obiektywu

Ostatnio na Blogu

23 paź 2025

Dwa rodzaje ciszy. Opowieść z lasu, w którym Polska nasłuchuje kosmosu.

Są takie miejsca, które wydają się istnieć poza czasem. Wjeżdżasz w sosnowy las pod Toruniem, a droga, choć wyboista, prowadzi cię prosto w inny wymiar. Wiatr gwiżdże w konarach, pachnie żywicą i wilgotną ziemią. I nagle, między drzewami, wyłania się ona.

Radioteleskop RT4 w Piwnicach na tle niebieskiego nieba, widziany z dołu.

Biała czasza. Tak ogromna, że przytłacza.

To RT4, największy polski radioteleskop. Katedra. Stalowa katedra myśli inżynieryjnej, wymierzona prosto w niebo. Dla fotografa - to sen. Kontrast bieli instrumentu i zieleni lasu, gra światła na ażurowej konstrukcji, poczucie skali. Człowiek jest tu mały.

Ale przyjechałem tu nie tylko dla obrazów. Przyjechałem posłuchać. I szybko zrozumiałem, że w Piwnicach nasłuchuje się nie tylko kosmosu. Trzeba nasłuchiwać ludzi.

Spotkałem tam pasjonatów. Ludzi, którzy są żywą historią tego miejsca.

Nazywam się Eugeniusz Pazderski, jestem emerytowanym pracownikiem Instytutu Astronomii - przedstawia się mój przewodnik. Jego głos jest spokojny, ale oczy błyszczą, gdy mówi o swoim dziele. Oprowadza mnie też Marcin Gawroński, wicedyrektor. Młodsze pokolenie, ta sama pasja.

W powietrzu, oprócz zapachu lasu, wisi coś jeszcze. Ledwo wyczuwalna woń ozonu i rozgrzanej elektroniki. I napięcie. Prawdziwa burza nie nadciąga z kosmosu. Nadciąga z Warszawy.

Decyzja o wstrzymaniu finansowania. Groźba, że ta potężna antena zamilknie.

A milczenie radioteleskopu to nie jest zwykła, kojąca cisza lasu. To cisza ostateczna. To przerwane pomiary. To koniec historii, która jest tak fascynująca, że brzmi jak scenariusz filmowy.

Dziedzictwo z Wilna, które przetrwało burzę

Zanim jednak stal urosła ponad sosny, była tu romantyczna wizja. Obok kolosa stoją do dziś dwie małe, białe kopuły optyczne. Wyglądają jak domki z bajki. To one są początkiem.

Frontalny widok na ogromną czaszę radioteleskopu RT4 w Piwnicach.

Astronomia toruńska jest absolutnym kontynuatorem Uniwersytetu z Wilna - opowiada Marcin Gawroński. - Całe szefostwo, które przeżyło wojnę i zdecydowało się zostać w Polsce, zbudowało tu astronomię od podstaw.

Wśród nich była postać-legenda: profesor Wilhelmina Iwanowska.

Ona w zasadzie miała swój pokój, tu spędzała kupę czasu - wtrąca nostalgicznie pan Eugeniusz.

Ironia tej historii uderza mnie z całą mocą. Rok 2025 ogłoszono w Toruniu Rokiem Iwanowskiej. I właśnie teraz, w roku swojej patronki, dzieło jej następców - ten stalowy gigant - walczy o przetrwanie.

Człowiek, który rozumiał stal jak muzykę

Stoję pod samą czaszą i zadzieram głowę. Słońce prześwieca przez kratownicę, tworząc na ziemi koronkową mozaikę cieni. Setki ton stali wiszą nade mną, a ja czuję ich precyzję.

Widok na podstawę i kratownicę radioteleskopu RT4 w Piwnicach pod Toruniem.Radioteleskop RT4 z widocznym ramieniem systemu EVN w Piwnicach.

W każdej rozmowie wraca jedno nazwisko.

Bujakowski. Pan Bujakowski - powtarzają moi rozmówcy. - Inżynier Bujakowski z Katowic. To był człowiek, który rozumiał stal jak inni muzykę.

To on zaprojektował tę konstrukcję. A ta konstrukcja to majstersztyk. Jak poruszyć setkami ton z precyzją, której nie powstydziłby się zegarmistrz? Jak zniwelować luz w przekładni wielkości domu?

To się nazywa anti-backlash - tłumaczy mi jeden z inżynierów. Słucham, i choć nie rozumiem każdego technicznego detalu, rozumiem ideę. - Na każdej nodze są dwa silniki. Jeden ciągnie do przodu, a drugi w tym samym czasie hamuje wstecz. W ten sposób nie ma luzów. Cały czas są wybrane do zera.

Dźwięk silników, gdy antena się porusza, to nie ryk. To cichy, precyzyjny szept.

Zegarek z błędem sekundy na milion lat

Jeśli mechanika to potężne mięśnie, to system pomiaru czasu jest sercem, które bije w niewyobrażalnym rytmie. Bo RT4 nie pracuje sam. Jest częścią globalnej sieci. Razem z teleskopami w Hiszpanii, Szwecji czy Chinach tworzą jeden wirtualny teleskop wielkości Ziemi.


Radioteleskop RT4 w Piwnicach widziany z boku, w pełnej perspektywie z konstrukcją nośną.

Warunek? Muszą być zsynchronizowane co do nanosekundy.

Potrzebujemy zegara o dokładności 2,5 razy 10 do minus 15 sekundy na sekundę - wyjaśnia Marcin Gawroński. Widzi moją minę i przekłada to na ludzki język: - To jest błąd jednej sekundy na około półtora miliona lat.

Ten niewidzialny fundament pozwala im robić coś, co wykracza poza moją wyobraźnię.

Robimy tych pomiarów 4 miliardy. 4 miliardy razy na sekundę mierzymy napięcie. I każde napięcie dokładnie wiemy, o której godzinie było zrobione.

Miliardy próbek na sekundę. Precyzja jednej sekundy na milion lat. A wszystko po to, by usłyszeć szept.

Szept Kosmosu i cisza za 100 tysięcy dolarów

Radioteleskop jest termometrem - mówi prosto pan Eugeniusz. Tłumaczy, że sygnał z kosmosu to szept. Jego temperatura to czasem ledwie 3 Kelwiny - trzy stopnie powyżej zera absolutnego.

Antena radioteleskopu RT4 wśród pól uprawnych w Piwnicach pod Toruniem.

Jak usłyszeć szept w hałaśliwym świecie? Jak usłyszeć coś, co ma 3 Kelwiny, skoro sam odbiornik, szumiąc, generuje temperaturę setek stopni?

Odpowiedź jest zimna. Bardzo zimna.

Musimy schłodzić wstępne stopnie odbiorników do 15 kelwinów. To jest minus 260 stopni Celsjusza. To jest cisza absolutna, w której dopiero można usłyszeć ten najcichszy z szeptów.

I tu pan Eugeniusz uśmiecha się lekko.

Różnica między naszymi odbiornikami a tymi w państwa radiach jest taka: wasz odbiornik kosztuje 100 dolarów, a nasz 100 tysięcy dolarów.

Widok radioteleskopu RT4 z dołu, pod dużym kątem, na tle chmur.

Ale to, co następuje potem, jest prawdziwym sercem tej opowieści.

Aparatura, którą budujemy, to jest aparatura naszej konstrukcji. Nigdy nie zamawiamy jej na zewnątrz - podkreśla z dumą, która prostuje plecy.

Po czym opowiada historię-symbol. Historię o polskiej pasji i zaradności.

Byliśmy ekspertami przy odnawianiu teleskopów na Łotwie. Szukali firmy, która zbuduje im odbiornik. Znaleźli w Hiszpanii. Zapłacili jej milion euro. Chwilę później my stwierdziliśmy, że też potrzebujemy takiego odbiornika. Nasza koleżanka zdobyła grant... 100 tysięcy złotych.

Milion euro. Sto tysięcy złotych.

Powstał ten system za te pieniądze u nas. I jeszcze dodatkowo buduję jakby odbiornik zapasowy - kończy pan Eugeniusz.

Stoimy w sterowni, wśród szaf, które cicho szumią. Patrzę na tych ludzi i rozumiem, że to jest właśnie ten "duch miejsca". To nie są tylko genialni inżynierowie. To są twórcy.

Arcydzieło, które nie chce się psuć

Po co to wszystko? Czego szukają?

Poszukuję sygnałów niestacjonarnych - uśmiecha się tajemniczo Marcin Gawroński. - Cokolwiek to oznacza.

Zdjęcie RT4 wykonane z drona, ukazujące kontrast białej konstrukcji anteny i brązowych pól.

Chodzi o FRB - szybkie błyski radiowe. Zjawiska tak ekstremalne, że fizyka ledwo zaczyna je rozumieć.

Jakiś obszar we Wszechświecie emituje energię porównywalną z dziesięcioletnią produkcją energii przez Słońce. Wysyła to w formie impulsu trwającego jedną milisekundę - tłumaczy pan Pazderski.

Jedna tysięczna sekundy. Tyle trwa szept, na który poluje ta stalowa katedra.

Pan Eugeniusz z nostalgią pokazuje mi stare taśmy, na których kiedyś zapisywali dane.

To jest arcydzieło - mówi cicho, patrząc na monitory. - To działa od 1994 roku. Nigdy nie było tu poważnej awarii. Zdarzyła się jedna, w drugim roku eksploatacji. I od tamtej pory... mijają dziesięciolecia i nic się nie chce popsuć. Teleskop działa 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu.

Gdy opuszczałem Piwnice, słońce chyliło się ku sosnom. Złote światło kładło się na białej czaszy. W ciszy lasu słyszałem tylko ten ledwo wyczuwalny, precyzyjny szept silników. Antena powoli obracała się w stronę nowego celu na niebie.

Radioteleskop RT4 w Piwnicach pod dramatycznym niebem Kujaw, widziany z lotu ptaka.

Pomyślałem wtedy, że to nie jest pomnik. To jest instrument. Żywy, działający, pulsujący pracą ludzi i danymi z kosmosu.

Naukowcy w Piwnicach szukają ciszy. Tej idealnej, zimnej ciszy minus 260 stopni, by móc usłyszeć szept Wszechświata. Teraz grozi im inna cisza. Cisza ministerialnej decyzji, cisza odciętego zasilania, cisza bezruchu.

Nauka też potrzebuje ciszy. Ale nie takiej.

29 wrz 2025

Pakość - pogranicze ziem, historii i wiary

Stoisz u progu miasta, które zdaje się balansować między regionami - między przeszłością a teraźniejszością, między ziemią Wielkopolski a Kujawami. Pakość - choć niewielkie pod względem wielkości - nosi w sobie bogactwo historii, które sięga średniowiecza, konfliktów, duchowych aspiracji, rodzinnych losów i śladów, które wciąż czekają, by je odkryć. Każda kamienica, każdy zakątek rynku i każdy fragment murów pamięta czasy, gdy przez te ziemie przechodziły wojska, gdy odbywały się targi i jarmarki, gdy przybywali pielgrzymi i handlarze. Pakość jest nie tylko miejscem, lecz także opowieścią - miejscem spotkania kultur, religii i ludzkich losów. A ja lubię tu po prostu zwolnić i popatrzeć przez wizjer, jak to wszystko układa się w jedną, cichą historię.

Detal architektoniczny z gryfonami na jednej z kamienic w Pakości

Granice etniczne i administracyjne - Pakość jako ostatnia perła Wielkopolski

W opowieściach mieszkańców od wieków powtarza się zdanie, że Pakość była „ostatnim miastem Wielkopolski”. Wystarczyło przejść przez rzekę Noteć, aby znaleźć się już na Kujawach. Granica ta nie zawsze miała charakter polityczny, ale przede wszystkim kulturowy i językowy. Janikowo, leżące tuż obok, należało już do Kujaw, co tworzyło niezwykle ciekawy splot tradycji i tożsamości. Pałuki natomiast zaczynały się na południowy zachód, i one również odcisnęły swoje piętno na lokalnej kulturze. Dzięki temu Pakość była miastem pogranicznym, w którym spotykały się różne światy, zwyczaje, pieśni i legendy. Kiedy o tym słucham i jednocześnie fotografuję miejskie detale, mam wrażenie, że ta „granica” do dziś lekko szumi w tynku i cegle.

Od osady do miasta - początki Pakości

Pierwsze wzmianki o Pakości pojawiają się w źródłach z 1243 roku. To czas, gdy ziemie te znajdowały się w cieniu rywalizacji między książętami piastowskimi, a także pod presją zakonów rycerskich, takich jak Krzyżacy. W tym okresie osady często przechodziły z rąk do rąk, a każdy lokalny konflikt mógł oznaczać zmianę granic. Mimo tego Pakość stopniowo rosła i z osady przekształcała się w zalążek miejskiej struktury.

W XIV wieku miasto było narażone na nieustanne niepokoje. Rajzy krzyżackie pustoszyły Kujawy i Wielkopolskę. Według lokalnej tradycji to właśnie zamek w Pakości jako jedyny oparł się Krzyżakom w 1334 roku, dzięki bohaterskiej obronie Wojciecha z Kościelca. Historia mówi, że oddał swojego syna jako zakładnika w zamian za odstąpienie wojsk krzyżackich. Choć kroniki wspominają także o zdobyciu miasta w 1332 roku, ta legenda żyje do dziś i buduje dumę mieszkańców. Prawa miejskie nadane przez Kazimierza Wielkiego w 1359 roku otworzyły nowy rozdział. Od tego momentu Pakość mogła korzystać z przywilejów, organizować targi i rozwijać się jako pełnoprawne miasto.

Ratusz w Pakości – neogotycka fasada z czerwonej cegły

Nazwa „Pakość” kryje w sobie ciekawe tropy językowe. Być może pochodzi od imienia Pakosław, może od staropolskiego słowa „pakować”, czyli budować gęsto, ciasno, na małej przestrzeni - co pasowałoby do miasta leżącego między ramionami Noteci. Każda z tych etymologii dodaje uroku i sugeruje, że nazwa nie jest przypadkowa, lecz odzwierciedla historię miejsca. I może dlatego tak dobrze „siedzi” w kadrze - wszystko jest tu blisko, warstwy przeszłości niemal dotykają obiektywu.

Fragment muru klasztornego w Pakości

Zamek, mury i ród Działyńskich

Mury zamkowe do dziś można zobaczyć wplecione w ściany kościoła i klasztoru franciszkańskiego. Stojąc przed nimi, można niemal poczuć ciężar historii. Prostokątny obrys dawnego zamku wciąż daje się odtworzyć, choć czas zatarł wiele jego szczegółów. Początkowo był to punkt obronny, warownia nad Notecią, ważna dla całego regionu. Z biegiem wieków, gdy właścicielami Pakości zostali Działyńscy z Kulnika, zamek zaczął pełnić inną rolę.

To właśnie Działyńscy postanowili nadać ruinom nowy sens. Sprowadzili franciszkanów, którzy przejęli część murów i utworzyli klasztor. Dawna warownia stała się fundamentem życia religijnego. To przykład, jak historia obrony i militariów mogła zostać przekształcona w opowieść o wierze i duchowości. Działyńscy wprowadzili tu nie tylko zakonników, ale także ideę budowy Kalwarii, która stała się jednym z najważniejszych elementów dziedzictwa Pakości. A na co dzień - jeśli ktoś lubi miejską rzeźbę - tuż przy ratuszu można spotkać „towarzysza” do wspólnego portretu.

Piotr Wróblewski przy rzeźbie pielgrzyma w Pakości

Kalwaria Pakoska - duchowe serce miasta

Kalwaria Pakoska powstała w 1628 roku, a jej inicjatorem był ksiądz Wojciech Kęsicki. To on dostrzegł potencjał miejsca i pragnął stworzyć tutaj przestrzeń duchową, która naśladowałaby topografię Jerozolimy. Dzięki wsparciu Działyńskich marzenie to zaczęło się urzeczywistniać. W grudniu 1631 roku franciszkanie reformaci przejęli opiekę nad Kalwarią, a biskup Jan Wężyk potwierdził fundację dokumentem.

Początkowo kaplice były skromne i drewniane, z czasem zaczęły nabierać monumentalności, powstawały murowane kaplice barokowe. Dziś Kalwaria składa się z 24 kaplic (niekiedy podaje się liczbę 25) oraz kościoła Ukrzyżowania. Każda z nich odzwierciedla wydarzenia pasyjne: od Pojmania po Zmartwychwstanie. Symbolika jest niezwykła: wzgórze Ludkowskie symbolizuje Golgotę, Noteć to biblijny Cedron, a rozplanowanie dróg tworzy obraz Jerozolimy. Pielgrzymi podążają Drogą Pojmania, a potem Drogą Krzyżową, przeżywając Mękę Pańską krok po kroku. W kaplicy Ukrzyżowania znajduje się ołtarz, przypominający skałę, z rzeźbioną figurą Chrystusa w agonii. Kiedy się tam idzie z aparatem, zdjęcia robią się „same” - światło, drewno, kamień i cisza układają się w kadry, które pamięć nosi długo.

Relikwie Krzyża Świętego

Największym skarbem Pakości jest relikwia Krzyża Świętego. Sprowadzona została w 1671 roku z Nowego Miasta Lubawskiego przez Działyńskich. Zygmunt i Katarzyna Działyńscy ufundowali złoty relikwiarz, w którym do dziś przechowywana jest cząstka drzewa, na którym zginął Chrystus. 13 września 1671 roku relikwia została wniesiona do kościoła parafialnego, a dzień później do klasztornego kościoła franciszkanów. Od tego czasu to właśnie ona stanowi centrum duchowości miasta.

W lokalnej tradycji przez wieki powtarzano, że to największa relikwia Krzyża Świętego w Polsce. Choć obecnie wiadomo, że większa znajduje się na Świętym Krzyżu w Górach Świętokrzyskich, dla mieszkańców Pakości to zawsze była i pozostaje najważniejsza cząstka wiary. To właśnie wokół niej koncentrują się najważniejsze uroczystości, odpusty i pielgrzymki. Dla fotografa - to także momenty, w których ludzkie emocje i sacrum stają się najbardziej widoczne.

Ojciec franciszkanin trzymający bogato zdobiony relikwiarz w formie krzyżaOjciec franciszkanin prezentuje relikwiarz z postaciami świętych

Relikwiarz w kształcie tuby z przejrzystą komorą

Kościół św. Bonawentury i klasztor franciszkanów

Kościół św. Bonawentury, powstały około 1636 roku, wyrósł na fundamentach dawnego zamku. Jego wnętrze kryje niezwykłe dzieła: ołtarze boczne, obraz św. Józefa z Dzieciątkiem, a także kaplicę Matki Bożej Pakoskiej. W jednej z bocznych kaplic znajduje się epitafium Działyńskich - świadectwo ich roli i testamentów, w których podkreślali, że najważniejsze jest życie wieczne.

Przez wieki klasztor przechodził trudne czasy. W XIX wieku kasaty zakonu spowodowały, że franciszkanie musieli opuścić Pakość, a zarząd nad Kalwarią przejęli proboszczowie. Jednak mimo tych burz, duch franciszkański przetrwał i powrócił. W ostatnich latach kościół przeszedł gruntowne prace konserwatorskie, w tym renowację głównego ołtarza, której koszt sięgnął około 490 tys. zł. Dzięki temu miejsce odzyskało dawny blask i znów zachwyca pielgrzymów i turystów. A ja lubię usiąść tam na chwilę w ławce i posłuchać, jak cisza brzmi w drewnie.

Powstanie Wielkopolskie i lokalna pamięć

Pakość zapisała się także w historii narodowej. 5 stycznia 1919 roku z miasta wyruszyła kompania 106 ochotników, którzy wsparli walki w Inowrocławiu. Po powrocie na rynku odbyła się uroczysta przysięga, którą przyjął ksiądz Kiełczewski - postać porównywana do wielkopolskiego działacza ks. Wawrzyniaka. Dla mieszkańców była to chwila dumy i potwierdzenie, że również małe miasta odgrywały wielką rolę w walce o niepodległość.

Pomnik upamiętniający powstańców stanął w Pakości jeszcze przed II wojną światową, ale został zniszczony przez hitlerowców. Mimo tego pamięć o bohaterach przetrwała i wciąż jest pielęgnowana. Dziś mieszkańcy wspominają tamte wydarzenia, organizują uroczystości i dbają, aby ofiara powstańców nie została zapomniana. Gdy przechodzę przez rynek z aparatem, zawsze myślę, ilu ludzi przeszło tę samą drogę z zupełnie innym ciężarem na barkach.

Pałac w Jankowie - zapomniana perła

Kilka kilometrów od Pakości, w Jankowie, znajduje się niezwykły pałac z XIX wieku. Zbudowany w stylu neogotyckim, liczy aż 99 pokoi i przypomina średniowieczny zamek. Niestety, obecnie popada w ruinę. Park, który go otacza, wciąż urzeka pięknem - stawy rozmieszczone na kilku poziomach i dawne aleje spacerowe dają wyobrażenie o tym, jak wyglądała ta rezydencja w czasach świetności. Pałac był własnością niemieckiej rodziny, która w 1944 roku uciekła do Bawarii. Dziś obiekt znajduje się w prywatnych rękach i brakuje środków na jego ratowanie.

Mimo to pałac w Jankowie fascynuje. Mieszkańcy wierzą, że znajdzie się inwestor, który dostrzeże jego potencjał. To miejsce mogłoby stać się perłą turystyczną regionu, centrum kultury czy hotelem. Na razie jednak trwa w stanie zawieszenia, będąc jednocześnie świadectwem bogactwa i zapomnienia. (Nie wstawiam tu zdjęcia - w tym materiale go nie mamy, a trzymam się wyłącznie Twoich fotografii).

Współczesna Pakość

Dziś Pakość to miasto liczące około 6 tysięcy mieszkańców. Życie płynie tu spokojnie, w cieniu historii. Położenie nad Notecią i jeziorem Pakoskim nadaje miastu malowniczy charakter. Przez Pakość przebiegają drogi wojewódzkie nr 255 i 251, które łączą miasto z większymi ośrodkami. To sprawia, że choć jest niewielka, pozostaje ważnym punktem komunikacyjnym w regionie.

Turystyka w Pakości opiera się przede wszystkim na Kalwarii i relikwiach Krzyża Świętego. Ale to nie jedyny atut miasta. Spacer po rynku, wizyta w kościele, odkrywanie murów dawnego zamku czy wypad do Jankowa sprawiają, że każdy znajdzie tu coś dla siebie. Pakość to miejsce, w którym codzienność i sacrum przenikają się nieustannie. Mieszkańcy są dumni ze swojego dziedzictwa i chętnie opowiadają o nim gościom. A jeśli lubisz miejskie detale - nawet zwykła pompa na skwerze potrafi zagrać pierwsze skrzypce kadru.

Dziewczynka kręcąca korbą czerwonej pompy wodnejCzerwona pompa wodna na rynku w Pakości

Pakość to miasto, które nie daje się zamknąć w prostych definicjach. Jest jednocześnie wielkopolskie i kujawskie, średniowieczne i nowoczesne, sakralne i codzienne. Każdy jego fragment opowiada historię: od murów zamku, przez barokowe kaplice i relikwie, po neogotycki pałac i pamięć powstańców. To miejsce, które trzeba odwiedzić, aby poczuć ducha pogranicza i zobaczyć, jak historia wciąż żyje w murach i w ludziach. A jeśli trafisz tu w deszczowy dzień - weź aparat. Pakość w deszczu jest jak stara fotografia: kontrastowa, prawdziwa, pełna smaku.

24 wrz 2025

Europejski Dzień Bez Samochodu i podróż pociągiem Arriva do Grudziądza

22 września to dzień wyjątkowy - Europejski Dzień Bez Samochodu. To święto, które zachęca nas do odłożenia kluczyków i spróbowania innej formy podróżowania - spokojniejszej, cichszej i zdecydowanie bardziej ekologicznej. Tego dnia postanowiłem skorzystać z wyjątkowej akcji przygotowanej przez Arriva Polska - pierwszego prywatnego przewoźnika kolejowego w naszym kraju. Darmowy przejazd w zamian za okazanie dowodu rejestracyjnego samochodu? Brzmi świetnie, a jeszcze lepiej smakuje w praktyce.

Pociąg Arriva SA106 na trasie do Grudziądza stojący na peronie

Tym razem celem mojej wyprawy był Grudziądz - miasto, które od dawna mnie fascynowało, zwłaszcza swoimi legendarnymi spichlerzami nad Wisłą. Jednak ta podróż była czymś znacznie więcej niż tylko przejazdem z punktu A do punktu B. To była chwila oddechu, okazja do spojrzenia na znajome krajobrazy z innej perspektywy i potwierdzenie, że podróż koleją wciąż ma w sobie coś z magii dawnych czasów.

Początek podróży w Toruniu

Wyruszyłem z dworca Toruń Główny, miejsca, które samo w sobie ma ciekawą historię i atmosferę. Na peronie czekał na mnie czerwono-biały szynobus Arriva, który miał zabrać mnie w kierunku Grudziądza. Sama świadomość, że tego dnia podróżuję w duchu Europejskiego Dnia Bez Samochodu, sprawiała, że ta wyprawa była inna niż zwykle.

Za oknem mijały znajome pejzaże Kujaw i Pomorza, pola, wsie i charakterystyczne wiślane krajobrazy. Kulminacyjnym momentem przejazdu było pokonanie mostu kolejowego przez Wisłę w Toruniu - monumentalnej, stalowej konstrukcji, która od ponad wieku wpisuje się w panoramę miasta.

Most kolejowy przez Wisłę w Toruniu widziany z lotu ptaka
Fragment konstrukcji mostu kolejowego nad Wisłą w Toruniu

Stacja Grudziądz i modernistyczny dworzec

Po około godzinie podróży pociąg wtoczył się na perony stacji Grudziądz Główny. Schodząc przejściem podziemnym na halę dworca, poczułem oddech historii tego miejsca. Pierwszy budynek stacyjny stanął tu już w 1885 roku, ale to nie on przetrwał do dzisiaj. Obecny gmach wzniesiono w latach 1960-1962 według projektu Zbigniewa Czekanowskiego i Konrada Kubińskiego, a wnętrza zaprojektował Bernard Kofta.

ablica z napisem Grudziądz na tle uliczki staromiejskiej

Dworzec jest klasycznym przykładem powojennego modernizmu - prosty, kubiczny kształt, duże przeszklenia, metalowe detale i oryginalne materiały, które wciąż można tu zobaczyć. Niestety, budynek widocznie nosi już ślady czasu i zaniedbania - fragmenty elewacji są zniszczone, szyby popękane, a wnętrza nie tętnią już dawnym życiem. Dworzec ma za sobą lata świetności, lecz wciąż pozostaje ciekawym świadectwem swojej epoki.

Spacer po starówce i spotkanie ze spichlerzami

Z dworca ruszyłem w stronę grudziądzkiej starówki, która zachwyca od pierwszych kroków. Brukowane uliczki, ceglane mury i zabytkowe kamienice od razu wprowadzają w klimat miasta o bogatej historii. Kierując się na ulicę Spichrzową, dotarłem do miejsca, które stanowi symbol Grudziądza - monumentalnych spichlerzy ciągnących się wzdłuż wiślanej skarpy.

Uliczka na starówce Grudziądza z ceglaną zabudową i kwiatamiBrukowana uliczka wzdłuż spichlerzy na starówce Grudziądza

Najstarsze z nich powstały już w XIV wieku i do dziś imponują swoim rozmachem. To budowle niezwykłe - od strony rzeki potrafią mieć nawet sześć kondygnacji, podczas gdy od strony miasta wyglądają jak skromne parterowe domy. Ta różnica wynika z ukształtowania terenu - stromej skarpy opadającej ku Wiśle.

Spichlerze były nie tylko magazynami na zboże, ale też częścią systemu obronnego miasta. Dziś stanowią wyjątkową atrakcję turystyczną - ich ceglane elewacje, drewniane belki i wąskie przejścia tworzą klimat, który trudno pomylić z czymkolwiek innym.

Pomnik ułana z dziewczyną

Spacerując starówką, trafiłem także pod pomnik ułana z dziewczyną, który od 2008 roku stoi obok zejścia na Błonia Nadwiślańskie. To dzieło miejscowego artysty Ryszarda Kaczora, które upamiętnia działalność Centrum Wyszkolenia Kawalerii - jednej z najważniejszych przedwojennych uczelni wojskowych w Polsce.

Pomnik ułana tańczącego z dziewczyną w Grudziądzu

O tym wyjątkowym symbolu Grudziądza pisałem już wcześniej na blogu - więcej o historii i ciekawostkach związanych z pomnikiem przeczytacie w tym wpisie.

Autentyczny charakter Grudziądza

Grudziądz nie udaje, że jest „odnowioną perełką”. Widać tu pęknięcia, kruszący się tynk i surowość murów. Ale właśnie w tej autentyczności tkwi piękno miasta. Spacerując wzdłuż spichlerzy czy staromiejskich uliczek, można niemal poczuć atmosferę dawnych wieków - wiatr od Wisły, gwar kupców i szelest worków ze zbożem zsuwanych do magazynów.

To podróż w czasie i w przestrzeni, która pokazuje, że kolej wciąż potrafi być inspiracją do odkrywania miejsc z historią, klimatem i duszą.

Cork - miasto utkane z emocji i codzienności

Są miasta, które można opisać listą zabytków. Są też takie, które wymykają się prostym definicjom. Cork zdecydowanie należy do tej drugiej kategorii. To miasto, które żyje detalami, kontrastami i spotkaniami - chwilami pozornie zwyczajnymi, które w połączeniu tworzą tkankę o niepowtarzalnym rytmie. Aby je poznać, nie wystarczy podążać za mapą. Trzeba się w nim zgubić, dać się prowadzić zaułkom, słuchać rozmów w pubach i patrzeć - nie tylko na to, co monumentalne, ale przede wszystkim na to, co ukryte. Zapraszam Was na spacer po Cork, który nie jest przewodnikiem, a raczej zbiorem impresji o jego duszy.

Napis Cork Airport przy wejściu na teren lotniska.

Wejścia i bramy - portale do światów Cork

Każda podróż zaczyna się od przekroczenia jakiegoś progu. Pierwsze wrażenie zaczyna się już na lotnisku - jego kameralny rozmiar i bliskość centrum sprawiają, że nie czuje się przytłoczenia. Wręcz przeciwnie, srebrne litery z nazwą miasta witają podróżnych jak starych znajomych. Cork od razu mówi: jesteś u siebie, zwolnij, rozejrzyj się. Później odkrywa się kolejne wejścia, które prowadzą do różnych światów. Majestatyczna, zdobiona misterną kratą brama University College Cork to portal do świata wiedzy i tradycji. Przekraczając ją, wchodzi się na teren przepięknego kampusu, którego neogotyckie budynki i zadbane ogrody przywodzą na myśl Hogwart. To zielona oaza spokoju, otwarta dla wszystkich. 

Z kolei prosta, zielona brama do Cork County Cricket Club opowiada inną historię - o wielokulturowej przeszłości portowego miasta w Imperium Brytyjskim, gdzie obok tradycyjnych irlandzkich sportów znalazło się miejsce na krykieta. To detal, ale właśnie w takich detalach kryje się złożona tożsamość Cork.

Zielona fasada i narożna kamienica przy jednej z ulic Cork.

Ulice i zaułki – serce miasta bije w arteriach

Cork najlepiej smakuje w niespiesznym spacerze. Główne arterie, takie jak St. Patrick’s Street czy Grand Parade, pełne są okazałych kamienic o charakterystycznych, zaokrąglonych narożnikach. To architektoniczny znak rozpoznawczy miasta z epoki wiktoriańskiej i edwardiańskiej, zaprojektowany, by ułatwić ruch i nadać ulicom elegancji. Ale wystarczy skręcić w jeden z licznych bocznych zaułków, zwanych tutaj "lanes", by znaleźć się w zupełnie innym świecie. Wąskie przejścia, jak te w historycznej Dzielnicy Hugenotów, ożywają wieczorami. Rozwieszone nad głowami światełka, gwar dobiegający z pubów takich jak legendarny Mutton Lane Inn i mieszanka zapachów z kuchni całego świata tworzą niepowtarzalną atmosferę. To właśnie tam, w tych ciasnych arteriach, miasto odsłania swoje prawdziwe, bardziej intymne oblicze.

Zabytkowa narożna kamienica z dużymi oknami w Cork.Zabytkowa narożna kamienica z dużymi oknami w Cork.

Ślady i symbole – miasto, które mówi szeptem

Spacerując, warto patrzeć pod nogi i na ściany, bo Cork komunikuje się z nami poprzez setki drobnych śladów. Na murach w historycznej dzielnicy Shandon odnalazłem niezwykłą mozaikę - setki małych, glinianych płytek. To efekt projektu artystycznego, w którym udział wzięli mieszkańcy, tworząc kafelki z symbolami, wzorami i literami. Każdy jest inny, a razem tworzą fascynującą, wspólną opowieść o pamięci i tożsamości tego miejsca. W centrum miasta natomiast historię opowiadają pomniki. Fontanna na St. Patrick’s Street, oficjalnie pomnik Ojca Theobalda Mathewa, XIX-wiecznego "Apostoła Wstrzemięźliwości", stała się popularnym punktem orientacyjnym i miejscem spotkań. Z kolei pomnik Micka O’Callaghana z rowerem to hołd dla lokalnej legendy - gazeciarza, który przez dekady sprzedawał w tym miejscu gazety. To piękny gest, pokazujący, że historię miasta tworzą nie tylko wielkie postacie, ale też zwykli ludzie.

Ceramiczna mozaika z glinianych płytek z symbolami i wzorami w Cork.
Kamienna fontanna na St. Patrick’s Street w Cork.Pomnik Micka O’Callaghana z rowerem na deptaku w Cork.

Historia zaklęta w murach

Cork to miasto, które nie boi się swojej przeszłości. Majestatyczny gmach dawnego więzienia - Cork City Gaol - zbudowany w XIX wieku niczym twierdza, do dziś budzi respekt. Jego surowa architektura miała odstraszać, a w jego murach przetrzymywano więźniów, w tym uczestników walk o niepodległość Irlandii. Dziś to muzeum, które w poruszający sposób opowiada o trudnych rozdziałach w historii kraju. Z drugiej strony, panorama miasta oglądana ze wzgórza przy kościele Shandon pokazuje, jak ta historia wciąż trwa. Morze łupkowych dachów, przebijające się ponad nimi wieże kościołów i wijąca się pośrodku rzeka Lee tworzą obraz miasta, które rozwija się, ale nigdy nie zapomina o swoich korzeniach. Ten widok, zwłaszcza pod dramatycznym, irlandzkim niebem, to kwintesencja Cork.

Gmach dawnego więzienia Cork City Gaol w stylu neogotyckim.
Panorama Cork widziana spod ciemnych chmur z pobliskiego wzgórza.

Ludzie i codzienność – prawdziwe życie miasta

Ostatecznie to nie mury, lecz ludzie tworzą duszę Cork. Wystarczy trafić na Dzień Świętego Patryka, by zobaczyć, jak całe miasto wylega na ulice w radosnym, zielonym pochodzie. Ale energia jest tu wyczuwalna na co dzień. To tętniący życiem The English Market, gdzie od rana toczą się głośne rozmowy sprzedawców i klientów. To muzyka na żywo, która wieczorami wylewa się z dziesiątek pubów. To wreszcie sami mieszkańcy, znani w całej Irlandii ze swojego specyficznego akcentu i ogromnej dumy z bycia "Corkonian". To właśnie te codzienne sceny, przypadkowe spotkania i barwne postacie sprawiają, że Cork nie jest skansenem, lecz żywym, autentycznym organizmem. Tutaj powaga miesza się z humorem, a historia z gwarną teraźniejszością.

Dwóch mężczyzn w kolorowych strojach podczas święta w Cork.Ulica z barami i restauracjami w centrum Cork.

Miasto, które czujesz

Cork nie da się opowiedzieć jednym słowem ani zamknąć w jednej galerii. To miejsce, które trzeba poczuć - w gwarze ulicy, w dotyku chłodnych, glinianych płytek na murze, w szumie fontanny i wreszcie w panoramie widzianej spod dramatycznych, szybko pędzących chmur. To miasto, które niepostrzeżenie wchodzi pod skórę i zostaje w pamięci jako zbiór emocji, dźwięków i obrazów. Każdy fragment jego tkanki miejskiej jest jednocześnie opowieścią o fascynującej przeszłości i tętniącej życiem teraźniejszości.